Poprzednio
Pierwszego dnia szóstej klasy szesnastoletnie Gryfonki - Lily, Dorcas, Emmelina i Marlena - urządzają sobie babski wieczorek, podczas którego Emma przyznaje, że została ugodzona strzałą Amora. Dziewczyny myślą, że ich koleżanka mówi o uczuciu do Remusa Lupina, byłego chłopaka Marleny, z którym całowała się podczas ich chodzenia i ostatecznie przyczyniła do rozpadu ich związku. Nie jest to prawda, chodziło jej bowiem o Syriusza Blacka, który niefortunnie zaprosił do Hogsmede Dorcas. Emmelina, przy okazji również bliska przyjaciółka Remusa, próbuje wyjaśnić to nieporozumienie, ale wyrządza więcej złego niż dobrego. Z kolei Lily nie wie, co zrobić z fantem, że jej odwieczny wróg, James Potter, niezaprzeczalnie uratował jej życie. Wkrótce może znów potrzebować jego pomocy, bo zdarzyło jej się zawalać transmutację, dziedzinę w której James wiedzie prym.
„O wartości człowieka świadczy lista jego przyjaciół, o popularności - lista jego wrogów”-Andrzej Majewski
16 marca, Londyn. Rok 1959.
Padał śnieg. Szczelnie opatulona szalem
kobieta weszła do małej, cieplutkiej kawiarenki, we wnętrzu której roiło się od kartonów, pudeł i styropianu. Londyńczycy kojarzyli to miejsce tylko dlatego,
że nieopodal mieścił się znany hotel i klub Evansów, gdzie ich dzieci chodziły, aby posłuchać muzyki… jazzowej? Tak, jakoś tak to się nazywało. Po prawdzie Lukrecja Prewett nie fascynowała się podobną muzyką, ani czymkolwiek co
podobało się mugolom, ale kawiarenkę tę znała od dawna, przychodziła tu z
przyjaciółmi, bo właścicielka była czarodziejką.
Po staremu,
zamówiła ciastko i trochę miodu pitnego, usiadła przy czwartym stoliku pod
oknem, a chwilę później pojawił się On.
Otrzepał buty i zamknął drzwi, których przymocowane dzwonki zapiszczały. Skinął
głową do Lissy, siostry właścicielki, która na co dzień pracowała w lokalu jego
ojca i ze zmizerniałą miną podszedł do Lukrecji i zajął miejsce na krześle
obok.
─ Lukrecja
– przywitał się chłodno.
Czasami
najbliżsi zachowują się jak obcy, ale w przypadku Evansa i Prewett, to było
bardziej skomplikowane. Kobieta znała już na pamięć całą tę farsę- Ethan
przychodzi, mówi, że ma dosyć, zaczyna bełkotać coś o córce, żonie, rodzinie… A
potem już nikt o tym nie pamięta. Chce dobrze, ale jest zbyt słaby, żeby
przeciwstawić się samemu sobie. Chce to skończyć, ale w głębi duszy wcale tego
nie pragnie. Chce wyrzucić czarodziejkę ze swojego życia, a naprawdę każda
chwila z nią jest oddzielnym, skrywanym skarbem.
Oboje, Ethan
i Lukrecja posiadali swoje własne rodziny, ale w przeszłości się ze sobą spotykali.
Kontakt się urwał, mimo tego, że ich miłość zdawała się niegdyś przetrwać
kompletnie wszystko, ale, jak to często bywa, niedługo znowu na siebie wpadli.
Ponownie między nimi zaiskrzyło i… jakoś tak wyszło.
Kobieta
wiedziała, że Ethan ma wyrzuty sumienia, ale ona wcale ich nie posiadała. Jej
mąż, Ignatius, zostawił ją samą w Rosji wieki temu i rozpoczął pracę w
Durmstrangu jako nauczyciel czarnej magii. Dobrze im się żyło i nawet doczekali
się córki, ale spotykali się okropnie rzadko, a i nigdy nie było między nimi
chemii. To rodzice kazali im wziąć ślub, bo „Prewett to dobra partia” i
„Blackowie to szlachetna rodzina”. Niewątpliwie wydziedziczyliby ją, gdyby
dowiedzieli się, że spotyka się z mugolem.
A Lukrecja
nie chciała, żeby ją wydziedziczono. Straciłaby cały majątek i dach nad głową.
Kto o zdrowych zmysłach pisałby się na coś takiego?
Zlizała krem
z widelczyka i jego kątem pokroiła kolejny kawałek szarlotki. Ethan przyglądał
się temu z nieodgadniętym wyrazem twarzy. Kelnerka spytała się, czy coś mu
przynieść, ale odmówił. Mijały kolejne minuty, a Prewett traciła już nadzieję
na to, że rozpocznie rozmowę. W końcu jednak usłyszała jego baryton,
wymawiający pozornie poważną deklarację:
─ Przychodzę
tu ostatni raz.
Lukrecja
zacmokała i uśmiechnęła się pobłażliwie.
─ Dobrze
wiesz, że to łgarstwo.
Czy wiedział?
Niekoniecznie. Z kłamstwa powinien zdawać sobie sprawę, a ich relacja opierała
się na bezradności i niewiedzy. Tak, chyba użyła złego wyrazu.
Chłopak
usiadł. Był od niej znacznie młodszy, choć ani on, ani nikt inny, nawet tego
nie podejrzewał. Magia ją odmładzała, a ona, mimo trzydziestki na karku mogła
uchodzić za rówieśniczkę Evansa, chociaż różnica między nimi wynosiła równe
dziesięć lat.
Ponieważ nie
mógł zaprzeczyć jej argumentowi, sięgnął po swój słynny tekst:
─ Mam żonę… I
córkę.
─ Gdyby nie
Petunia, nie ożeniłbyś się z Mary, tylko ze mną – zripostowała zmęczonym tonem,
jakby przerabiali to już wiele razy, i wzięła łyk miodu.
─ Nie bądź
tego taka pewna.
Zachłysnęła
się i wypluła trunek. Lissa za ladą słuchała ich rozmowy jednym uchem, a gdy
zobaczyła resztki napoju na podłodze, aż podskoczyła z uciechy, że się do nich
zbliży pod pretekstem zmycia plamy. Ethan zmarkotniał.
─ Lukrecja,
to co było między nami, to przeszłość. Ty wyszłaś za mąż za Ignatiusa, ja
ożeniłem się z Mary. Ja mam córkę. Ty masz córkę. Nie powinniśmy tego
zatrzymać, choćby z myślą o nich?- szepnął niemal błagalnie, a do jego
zielonych oczu coś nadpłynęło. Czyżby to były łzy?
─ Jeśli to
takie dla ciebie ważne, to możemy dalej spotykać się w ukryciu. Mnie to nie
przeszkadza. Twoja żona się chyba niczego nie domyśla? – zakpiła, zabijając w
myślach tą żałosną mugolkę.
─ Nie chcę
żebyś się ukrywała. Zasługujesz na coś prawdziwego.
Kelnerka
cicho westchnęła słysząc te słowa, wstała i zniknęła za ladą, ale nikt nie
zwracał na nią uwagi.
─ Mam gnić z
Jo w tej przeklętej, starej ruderze dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Ignatiusa w kółko nie ma, wszyscy wiedzą jak bardzo mu zależy na mnie i na
niej. Czyli w ogóle – odparła gorzko. Ethan nie patrzał jej w oczy.
Znowu chciała
go wziąć na serce? Ono w tej chwili łamało się na milion kawałków, a ta nic nie
ułatwiała. Miał dokonać wyboru, to go dokonał. Wybrał rodzinę. Porzucił
kochankę, mając nadzieję, że ten romans nigdy nie wypłynie. Czy ona nie mogła
podjąć równie dojrzałej decyzji?
─ Przykro mi
– odparł wreszcie – ale to trwało za długo.
♪♪♪
17 sierpnia. Londyn. Rok 1976.
Był to ładny, sierpniowy wieczór, a
Malum Avery wydawał się zachwycony ze sprzyjających warunków atmosferycznych.
Zarzucił na siebie czarny, sięgający mu do kostek płaszcz i w starych butach,
które gryzły palce, pomaszerował wzdłuż biegnącego obok potoczku. Szedł tak
przez kilka minut i wdychał pełną piersią powietrze o nietypowym dla niego
zapachu kadzidła i jakieś trawy. Pomyślał, że ona znowu wylała na siebie lukrecjowe perfumy.
Kiedy wstał
dzisiaj rano i zerknął na swoje brudne, otwarte okno obok zgaszonego lampionu,
do którego w nocy przyklejały się ćmy i komary, siedziała na nim czarna,
nadąsana sowa, a on już wiedział, kto przysłał mu ten list. Sowa była bowiem
tak niezwykła jak jej właścicielka, a ta teraz musiała być blisko. Tak, ta
lukrecja w powietrzu ją zdradziła. Powinien ją o tym poinformować. W końcu Jo
Prewett lubiła bystrych i spostrzegawczych, z sercem po złej stronie. Ciekaw
był, czy ma to na przedramieniu.
Pasowała mu na taką, ale wstyd było zapytać. W końcu tacy byli- działali w
ukryciu, póki nie skończyli siedemnastki i póki Dumbledore się gapił. Ale czy
ona by się obraziła? Pewnie nie. Ewentualnie roześmiała się, jakby mówiła do
dziecka, jak zawsze w jego obecności. Poza tym miała te swoje siedemnaście lat,
i nawet do szkoły chodziła innej, więc Dumbledore nawet nie zdawał sobie sprawy
z jej istnienia.
Coraz
częściej przyłapywał się na tym, że obchodzi go, nawet bardzo, co ona o nim
myśli. Niepokojące, zanotował z myśli, ciekawe co myśli o tym Amelia... Pewnie,
że się zakochał. Ironia losu, od jego siostry kipiało od nikczemności i nigdy
naprawdę jej nie zaufał, ale koniec końców ona okazywała się nieznośnie
sentymentalna, romantyczna i ckliwa. Ale może akurat w tym jednym miała rację?
Może powinien pogadać z Jo? Tak od serca. Może ona czuje to samo? O ile Jo w
ogóle coś czuje. Kiedy o niej rozmyślał (a robił to nad wyraz często) zawsze
była zimna jak lód, trochę jakby martwa, a jedyne co z niej emanowało to gniew,
poirytowanie i niezadowolenie, najczęściej z niego.
Wydawała się
bez duszy. Jak Voldemort.
Przeszedł
jeszcze kilka kroków i przykucnął.
─ Flagrate.
Na trawie
znikąd pojawił się znak przypominający skreślony kilka razy zegar, który
wskazywał pierwszą pięć. Był to symbol, bez którego raczej by z nią nie
porozmawiał. Abery otwarcie sądził, że to bzdura, ale Jo z pewnych powodów
sądziła, że może być zwykłym oszustem, który ją porwie i zacznie torturować,
czy coś takiego.
Dziewczyna
wyszła zza krzaków sekundę potem, jak wyczarował znak. Była to wysoka, blada
brunetka o głęboko osadzonych, niebieskich oczach i malinowych ustach wygiętych
w grymasie. Miała smukłą sylwetkę i zawsze ubierała się na czarno – jakby w jej
sercu panowała wieczna żałoba. Za każdym razem jak tylko się pojawiała, jego
nozdrza zapychał intensywny zapach perfum z nutką lukrecji. Patrzała na niego
wyzywająco, a potem wyciągnęła bez słowa rękę, w której trzymała zgniecioną
kopertę.
─ Załatwi to?
– spytała cicho, a chłopak kiwnął głową.
─ Na pewno –
potwierdził, spojrzał w jej oczy i wahając się zapytał, starając się, żeby
zabrzmiało to zdawkowo:
─ Dalej nie
rozumiem, jaki jest cel tego wszystkiego.
─ I dobrze –
skomentowała Jo. – Brak „wiedzy nadprogramowej” zwykle jest zaletą.
─ Przecież
możesz mi powiedzieć.
─ Tak: m o g
ę - zgodziła się, ale zabrzmiało to dość ironicznie. – Ale nie jestem skłonna
do zwierzeń- warknęła. – Przypilnuj, żeby to zrobił.
Najwyraźniej
stwierdziła, że sprawa jest załatwiona, bo wyciągała zza pazuchy różdżkę, by
się teleportować. Przełknął głośno ślinę i usłyszał czyjś głos, chociaż oprócz
nich na polance nie było nikogo:
─ Kiedy się
spotkamy?
Przez chwilę
nie wiedział, co się stałe, gdy nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że ten
głos należy do niego i że to on palnął to głupstwo. Nigdy jeszcze nie zrobił
czegoś tak bezmyślnie. Nigdy jeszcze się tak nie ośmieszył.
Jeśli
spodziewał się, że dziewczyna zareaguje jakoś ostro, a przynajmniej przesadnie,
musiał doznać wielkiego rozczarowania. Nawet nie mrugnęła, jej wyraz twarzy
pozostawał pusty i znodzony. Uśmiechnęła się cynicznie i odparła:
─ Szybciej
niż myślisz.
I tak się
zakończyło jego ostatnie spotkanie z Jo Prewett.
♪♪♪
─ Gdzie byłaś?- usłyszała na powitanie.
Matka stała w
drzwiach, w różowym szlafroku i z mało straszną srogą miną. Miała nałożoną jedną z tych cuchnących maseczek marki
Wiedźma Muriel, a włosy poskręcane w niebieskie wałki. W rękach trzymała matę
do jogi, która wyglądała bardziej jak broń niż przedmiot do ćwiczeń. Jo
schowała różdżkę z powrotem do kieszeni i odparła beztrosko:
─ Nad
jeziorem. Widziałam się z Averym ─ wyznała, zupełnie jakby Lukrecja Prewett
znała Averych.
Naturalnie
pominęła fakt, że z chłopakiem rozmawiała jakieś piętnaście minut, a potem
pognała do Isaaca, który nareszcie dowiedział się paru interesujących rzeczy.
Zastanowiła się, czy jest to dobry moment na poruszenie tematu jej szkoły w
przyszłym semestrze, bo matka nie miała teraz najlepszego humoru, ale pewnie
prędzej czy później i tak by się zezłościła, więc Jo nie miała nic do
stracenia.
– Bo widzisz,
mamo ─ zaczęła niewinnie, aczkolwiek z wrednym uśmieszkiem. ─ Spotykam się z
osobami, które bynajmniej nie są mugolami.
Lukrecję
zatkało. O porozumienie z córką dawno przestała walczyć. Wdała się w ojca – tak
samo jak on zniszczona była do szpiku kości i pewnie tak samo skończy w końcu w
Azkabanie. Przez te siedemnaście lat kobieta przywykła do tego, że Jo ją
zaskakiwała - skądś czerpała sposoby na dowiadywanie się wszystkiego, co
wolałaby zachować dla siebie. Ale to zdanie… Czy…? Ethan…? To niemożliwe.
─ Co ty
wygadujesz? – syknęła, marszcząc brwi tak bardzo, że plaster ogórka odkleił się
od jej maseczki i spadł na brudną wykładzinę. Lukrecja zgniotła go kapciem.
─ Przecież
wiesz, mamo – roześmiała się perliście Jo. – Zdradzałaś tatę, niecałe
siedemnaście lat temu. Kiedy jeszcze pracował jako nauczyciel w Durmstrangu.
─ Co ty
wygadujesz? – powtórzyła.
Jo bynajmniej
nie zniechęciła się do dalszego naciskania. Uwielbiała swoje psychiczne gierki,
a nic nie satysfakcjonowało ją tak bardzo, jak granie na emocjach. Wpatrywała
się w puste oczy swojej matki, klasnęła kilka razy językiem, a potem
stwierdziła filozoficznie:
─ Własne
myśli w głowie nigdy nie są bezpieczne, tym bardziej jeśli ma się umysł jak
otwarta księga. Wiesz, że mam rację.
Z twarzy
Lukrecji spadł kolejny ogórek. Postanowiła już, że nie będzie wchodzić w
dyskusje ze swoją smarkatą córką, w końcu jest starsza i to ona powinna mieć tu
autorytet. Mogła popełnić kilka błędów w wychowaniu swojej córki, wśród nich
było w ogóle pozwolenie na to, żeby widywała się ze swoim ojcem, który miał na
nią bardzo negatywny wpływ. Do najrozsądniejszych decyzji nie należała też
przeprowadzka do Brighton, tej podejrzanej okolicy, gdzie Jo poznała dzieciaki
Monroe’ ów i resztę tych typów z pod ciemnej gwiazdy. Teraz nie było już dla
niej żadnego ratunku i prawdopodobnie nie wyjdzie już na ludzi. Kobieta nie
cieszyła się z tego powodu, a nawet się obwiniała. Mimo wyrzutów sumienia nie
była skłonna tolerować dalszych dziwactw swojej córki. Przybrała zdecydowany
wyraz twarzy i autorytatywnym tonem nakazała:
─ Nie, Jo, nie wiem. Idź już lepiej do pokoju,
połóż się, bo zaczynasz wygadywać…
─ WIESZ, że
mam rację ─ powtórzyła z większym naciskiem. – Może tata kojarzy tego całego
Evansa? Jak mu tam? Ethan?
─ Zamknij
się.
─ Czyli
jednak COŚ zaczęło ci świtać w głowie.
Dla Lukrecji
nic już nie miało znaczenia. Wyjęła różdżkę. Nieważne, czy celowało się do
córki, czy do wroga. W przypadku Jo oba warianty się pokrywały. Zanim zrobiła
coś głupiego, już nie miała broni. Jo jak zwykle była szybsza.
─ Powtarzam:
OTWARTA KSIĘGA.
To pewnie
kolejna jej śmieszna sztuczka. Co ma teraz zrobić, skoro już wiedziała, że Jo
naprawdę wie, o czym mówi, a do Lukrecji nie czuje najmniejszego respektu?
Przypodobać jej się? Czy to w ogóle możliwe? Przyznawała z żalem, że o tej
tutaj dziewczynie, którą niby urodziła, wiedziała tyle, co obcy człowiek.
Bo poniekąd
Jo była obca. Od urodzenia dziewczynka tworzyła między nimi barierę, jakby
wyczuła, że dla matki nie jest błogosławieństwem. Emanowało z niej coś
dziwnego, wyraźna antypatia, niechęć, wręcz nienawiść. Lukrecja wiedziała o
tym, wiedziała o jej stosunku do niej, ale wciąż nie mogła uwierzyć, że jej
własna, rodzona córka szantażuje ją, jakby należało to do najzwyklejszych,
codziennych czynności.
─ Czego ode
mnie chcesz, Jo? – skapitulowała, oblizując nerwowo wargi. Prewettówna
uśmiechnęła się nieśmiało i spytała słodko i sztucznie:
─ Znaczy?
─ Nie udawaj
– wycedziła, wściekła na córkę i samą siebie. – Jakie są twoje warunki? Czego
chcesz? Pieniędzy? Przysługi? Wolności?
Jo parsknęła
śmiechem. Naprawdę, czasem matka wybitnie zadziwiała ją swoją głupotą. I
naiwnością. I ilością fałszu w jej byciu. Ale przynajmniej przechodziła od razu
do sedna sprawy.
─ Nic z tych
rzeczy – szepnęła, poprawiając sobie włosy, jak zwykła siedemnastolatka. –
Mamuś, chciałabym zmienić szkołę.
♪♪♪
─ I pamiętajcie o przemyśleniu, jaką
liczbę wybierzecie na projekt semestralny! –
krzyknął Abbott, nauczyciel numerologii, wchodząc na krzesło.
Klasa szósta
zaśmiała się i z udawaną powagą zaczęła pytać się wzajemnie, co każdy z nich
wybierze. Do uszu Remusa raz po raz dochodziły złośliwe komentarze Krukonek, z
którymi rok temu umawiał się Syriusz albo James i soczyste przekleństwa
członków krukońskiej (gryfońskiej zresztą też) drużyny Quidditcha. Jakiś
barczysty chłopak rzucił magiczną, papierową kulkę prosto w profesora, który
zaraz po niemiłym kontakcie z nią i swoją głową, jęknął i poklepał się po
łysinie. Siedzący z Lupinem Łapa zaśmiał się głośno, gwałtownie wstał z krzesła
i przybił łobuzowi piątkę, mówiąc:
─ To było
dobre, Luke.
Kątem oka
zauważył też Rogacza, który zdjął założone na ławce nogi, „wyskoczył” ze swojego
krzesła i z miną bardzo dla siebie charakterystyczną również pognał do Luke’ a
McDonwera – którego Lupin zdołał już rozpoznać – i poklepał go po plechach,
ukradkiem szepcząc mu coś do ucha, a potem powtarzając to samo Syriuszowi. Na
koniec cała trójka głośno się roześmiała, a jego przyjaciele zgarnęli
chichoczącego obok Pete’ a i wyszli z klasy.
W
pomieszczeniu została tylko niemrawo wyglądająca May Potter (miała na sobie
rajstopy z oczkiem, co nigdy się nie
zdarzało), która omal się nie przewróciła, przeciskając się przez wąsko
ustawione względem siebie rządki ławek. Już miał do niej podejść i zapytać, czy
wszystko w porządku, gdy usłyszał znajomy, wyniosły głos, zmieszany trochę ze
szczyptą irytacji:
─ Powinien
pan porozmawiać z profesorem Flitwickiem, profesorze. McDonwer zachował się
nieznośnie – stwierdziła Lily Evans i, by podkreślić, jak bardzo wzburzyło ją
jego zachowanie, wydymała usta.
─ Tak właśnie
zrobię, panienko Evarden – rzucił staruszek, drapiąc się po głowie.
─ Evans, sir
─ poprawiła go machinalnie, po czym zarzuciła czarną, skórzaną torbę na ramię i
sama podała rękę May.
Po tym, jak
upewniła się, że siostrze Jamesa nic nie jest, spojrzała w jego kierunku i,
czytając z ruchów jej warg, Remus domyślił się, że powiedziała coś w stylu
„pilnuj lepiej swoich kumpli”. W końcu, biorąc przykład z pozostałych, wyszła z
klasy dumnym krokiem, a Remus, nie
zastanawiając się długo, poszedł w jej ślady.
─ Stawiam
zakład, że Abbot nie poskarży się Flitwickowi ─ mruknął jej do ucha i wyciągnął
rękę. Lily pokręciła głową i gestem nakazała mu schować dłoń za siebie.
─ Nie ma się
o co zakładać, Remusie – stwierdziła. – Staruszek jest zbyt poczciwy. Na
przykład taka McGonagall ─ wyobrażasz sobie, że ktoś rzuciłby w nią kulką z
papieru?
Remus
uśmiechnął się pod nosem. Nie, zdecydowanie sobie czegoś podobnego nie
wyobrażał. Prawda była taka, że najłagodniejsi nauczyciele ciągle stawali się
ofiarami szyderstw uczniów i niespecjalnie potrafili podkreślić swoją wyższość.
Tym bardziej, że uczniowie, zwłaszcza ci popularni (niestety, w szczególności
James i Syriusz), bywali naprawdę okrutni. Lupin pamiętał sytuację sprzed dwóch
semestrów, kiedy to tych dwóch zrobiło przezabawny kawał biednej Kaselli
Powell, nauczycielce wróżbiarstwa, transmutując ukradkiem jej fusy z herbaty w
hybrydę psa i wiewiórki, ale po minie profesorki można się domyślić, że w jej
oczach było to coś o wiele groźniejszego niż zwykły wybryk natury. Innym razem
Syriusz dodał do eliksiru na katar profesora Slughorna, który chciał go
zademonstrować przy całej klasie, trochę proszku „Zioń Ogniem” od Zonka, a
przedstawienie przebiegło aż zanadto przewidywalnie.
Profesor
Abbott był łysym mężczyzną w podeszłym wieku, który podobnie jak profesor Binns
przekręcał nazwiska swoich uczniów, przez całą lekcję do znudzenia pisał na
tablicy, robiąc przy tym czeskie błędy. Mimo srogiej miny i suchego tonu,
towarzystwo szybko pojęło, że mają do czynienia z człowiekiem nad wyraz
pogodnym, dlatego to właśnie on stał się główną ofiarą żartów rozwydrzonej,
niesubordynowanej młodzieży. Co prawda, miał naprawdę dużą wiedzę i lekcje
prowadził w ciekawy sposób, ale nie za wiele można było z nich zapamiętać czy
chociażby usłyszeć, bo uczniowie organizowali sobie na niej spotkania
towarzyskie i ćwiczyli głośność swojego wrzasku.
─ Szkoda mi
go trochę – przyznał i wziął od niej trochę książek, którymi dziewczyna
obładowała całe swoje ramiona. – Po co ci tyle tych książek? – zapytał ze
szczerym zdziwieniem. Lily wzruszyła ramionami.
─ Te szkice z
wierzchu to syzyfowe prace nad moim drzewem genealogicznym ─ wyjaśniła z
grubsza. ─ Blagierka – no nie patrz się tak, mówię o Powell – gadała, że w tym
semestrze będziemy zajmować się przeznaczeniem – prychnęła. – Wiesz, na
podstawie naszych przodków musimy znaleźć ich przyjaciół, kochanków i inne
takie, żeby dostać się do osób nam przeznaczonych,
łapiesz? Problem w tym, że u mnie w rodzinie wszyscy chrzanią przodków i
nie pamiętają imion swoich babć i dziadków, a co dopiero ich przyjaciół, więc
będę musiała trochę podkoloryzować fakty.
─ To
sprawdzony sposób – uśmiechnął się. – A co z tymi trzema…? „Zaklęcia i Ty”…
„Zbiór najprzydatniejszych zaklęć od A do Z” i… „Zaklęcia w pigułce”… My w
ogóle mamy dzisiaj zaklęcia? – zdumiał się. Lily pokręciła głową.
─ Nie, ale ja
mam korki. Ostatnio starcie Warren Reynolds versus Wingardium Leviosa
zakończyło się upadkiem wielkiego regału w bibliotece… Stwierdziłam, że zacznę
z nim cały materiał od początku, mimo że jest w czwartej klasie.
─ Nie musisz
tego robić – zauważył Remus. – Korepetycje to raczej domena prefektów
naczelnych.
─ Tak, ale
zapominasz chyba o incydencie z Pięknościami – westchnęła dramatycznie Lily,
udając, że pogrąża się w rozpaczy na samą myśl, ale gniewne ogniki w jej oczach
zdradzały, że wcale nie jest jej przykro.
Pięknościami
nazwały się po prostu fanatyczki Jamesa i Syriusza, te dziewczyny, które zawsze
gdzieś się obok nich kręciły i głośno chichotały. W ich klubiku znalazły się
jednak nie jakieś nieciekawe istotki,
którym nie wiodło się ani w nauce, ani w miłości, tylko najpopularniejsze i
najładniejsze dziewczyny czystej krwi, które przy nauczycielach zachowywały się
jak aniołki, ale gdy wychodziły z klasy zamieniały się w puszczalskie
ladacznice, zupełnie jakby miały rozdwojenie osobowości. Najzabawniejsze było
to, że owa organizacja działała całkowicie jawnie i legalnie, miała zezwolenie
i przez pewien czas nawet opiekuna wśród nauczycieli, czyli kobietę, która w
czwartej klasie uczyła ich Obrony. Piękności raz w tygodniu spotykały się w
jakimś dormitorium, warzyły eliksiry miłosne i poprawiające wygląd, wymieniając
się przy tym plotkami.
Delikatnie
mówiąc one i Lily nigdy specjalnie za sobą nie przepadały, a wręcz starały się
dopiec rudowłosej, jak tylko nadarzyła się okazja. W zeszłym semestrze podtruły
jej herbatę, przez co nabawiła się paskudnej grypy żołądkowej. Ponieważ ominęło
ją tuzin „niezmiernie ważnych” przedmiotów i tematów, nie mogła tego tak łatwo
im wybaczyć. W odwecie postanowiła oszpecić dziewczyny, podając im Eliksir
Alergiczny, ale została przyłapana i otrzymała pokaźny szlaban, a jej kartoteka
nie była już „nieskalana żadnym błędem”. Od tej pory Evansówna robiła wszystko,
byle tylko zrekompensować swój wybryk, łącznie z wolontariatem i
korepetytowaniem.
─ To było
dawno temu, Lily – zauważył przytomnie. – Nie widzę z tym żadnego powiązania.
─ A ja widzę
– odparła, prychając. – McGonagall nagięła zasady i zgarnęła mnie do
owutemiakowej klasy transmutacji, mimo że mój wynik na sumach był… no, słaby. Zwłaszcza, że zapewne nie uda mi
się zdać całego hogwarckiego zakresu nauczania pod koniec semestru… I dlatego
powinnam udowodnić jej, że jestem wystarczająco odpowiedzialna i pomagać innym,
bo, nie czarujmy się, z transmutacji się nie podniosę. Jestem na dnie.
Chodzącym wrakiem.
Lupin
wywrócił oczami.
─ Nie jesteś żadnym…
─ …a jeśli
będę zachowywać się przykładnie, mogę zyskać w oczach McGonagall i będzie miała
ona wyrzuty przed wywaleniem mnie z klasy – odparła z satysfakcją.
─ Nic takiego
nie będzie miało miejsca – westchnął. – Jesteś jej pupilkiem.
─ No tak. Ale
na takie odznaczenie też trzeba zasłużyć. Może odpłacę się Pięknościom za
wyrządzone krzywdy pod koniec roku… Wtedy już nie będę musiała przejmować się
swoją reputacją.
─ Powiedz
lepiej, co z twoimi anonimowymi prześladowcami. Polepszyło się? – zaproponował.
Lily
przyjrzała mu się dziwacznie, po czym nabrała spory haust powietrza i
odetchnęła, zupełnie jakby medytowała albo próbowała się uspokoić. Zdumiony jej
dziwaczną reakcją już chciał powiedzieć, że pytanie jest nieaktualne, czy coś w
tym stylu, gdy rudowłosa odparła:
─ Summer
Blake przysłała mi dzisiaj karteczkę: WYSTERYLIZUJ SIĘ, więc nie- nie jest
lepiej. Zgaduję jednak, że pytałeś się o Ślizgonów i ich napoje z lodem –
uśmiechnęła się sztucznie. – Znudzili się chyba.
─ To dobrze –
odparł. Lily kiwnęła głową, ale nie wyglądała na przekonaną, czy faktycznie
jest to dobry znak.
─ Super-
potwierdziła i westchnęła ciężko. – Remusie, czy mogę cię o coś zapytać?
─ Eee… Tak?
Ruda
wywróciła oczami.
─ To nic
groźnego. Chcę tylko znać twoje zdanie. Bo widzisz… przysięgłam McGonagall, że
znajdę korepetytora i…
─ Lily ─
jęknął. ─ Mam teraz tyle na głowie,
że…
─ Nie, nie!
Tu nie chodzi o ciebie. Znaczy się… jesteś świetny
i w ogóle, ale jednak… rozumiesz… nie obraź się tylko, dobrze? No… Kto jest
najlepszy z transmutacji na naszym roku? ─ spytała, spoglądając na niego
porozumiewawczo.
Remus załapał
aluzję.
─ James ─
palnął od razu.
─ Taaa… James.
Postali
chwilę w milczeniu, ale jedynie werbalnym. Ich spojrzenia prowadziły zażartą
konwersację, bo oczy Lily, wytrzeszczone na niego, próbowały przekazać mu,
dlaczego James to problem, a te
Remusa były zmrużone, odpowiadały: „nie rozumiem”.
─ On na pewno
się zgodzi, Lily ─ powiedział w końcu, pokonany. Nie miał pojęcia, co znaczy
jej spojrzenie.
Evansówna
przejechała ręką po twarzy z zażenowania.
─ Och! Co to,
to wiem, ale… to wciąż jest… on, Remusie.
Przecież… ─ pochyliła się bliżej niego, jakby bała się, że ktoś ich podsłucha i
szepnęła śmiertelnie poważnie: ─ Przecież ja nie mogę z nim teraz rozmawiać!
─ A… czemu? ─ przeciągnął ostatnią sylabę.
Lily ponownie przejechała ręką po twarzy.
─ Słuchaj ─
zaczęła ─ przedwczoraj, no wiesz, w pełnię,
ON i… ja poniekąd… rozmawialiśmy ─ palnęła, szczerząc się
tak, jak zazwyczaj szczerzył się wiecznie spity barman w jedynym nocnym klubie
w jej miejscowości, klepiąc przy tym swojego kumpla bardzo brutalnie po
plecach.
─
Rozmawialiście? ─ powtórzył Lupin, kiwając głową. ─ No i…?
─ I… no cóż,
ja… no WIESZ, tak jakby… eee… no, Potter powiedział mi, że mam się czegoś
DOMYŚLIĆ.
─ Domyślić.
─ Taa. Domyślić.
─ Yhym.
─ No właśnie.
─ To… ─
zmieszał się Remus. ─ Domyśliłaś się?
─ Yyy… nie.
─ Aha. I w związku z tym…
─ Nie mogę z
nim rozmawiać.
─ Bo się nie
domyśliłaś.
─ Nie
domyśliłam się.
─ Aha.
Remus nie
wnikał, o jaki typ „domyślania się” chodzi. Zdążył już się przekonać, że Lily i
James bardzo nie lubią jak ktoś mieszał się w ich… związek, bo nie miał pojęcia, jak to inaczej nazwać. Skoro obydwoje
najwyraźniej lubili te swoje gierki, niech więc sobie w nie grają. Mogą to
robić, dopóki któreś z nich (prawdopodobnie Evans) nie zrani poważnie tego
drugiego. Wtedy Lupin przestanie być biernym obserwatorem i pójdzie przemówić
im do rozsądku.
─ I pytasz
się mnie, czy…?
─ I pytam się
ciebie, czy… no, nie wiem, powinnam zaryzykować.
─ Tak ─ odpowiedział
bez wahania.
─ Tak?
─ Tak.
Lily oblizała
nerwowo wargi. Oczywiście spodziewała się, że Remus stawi się za swoim
przyjacielem, ale z drugiej strony zawsze postrzegała go jako nie całkowicie
oddanego Jamesowi. Jasne, ci dwoje zrobiliby dla siebie wszystko, jednak Lupin,
w przeciwieństwie do Blacka, potrafił czasem spojrzeć na sprawę obiektywnie i
zauważyć, że Potter faktycznie nie sprosta albo zachowa się nie jak należy.
Syriusz wbrew wszystkiemu – nawet gdyby wiedział, że tak nie będzie – stanąłby
za Potterem, i tutaj leżała ta różnica.
A dziewczyna
nie miała kogo spytać o radę. Dorcas i Emmelina nigdy nie odpowiedziałyby jej
racjonalnie, zbyt zaślepione „jak bardzo korepetycje byłyby romantyczne”, a
Marlena… cóż, Marlena nie lubiła dawać rad ani angażować się w życie swoich
przyjaciół. Wspierała, pomagała, żartowała, ale zazwyczaj przyglądała się ich
rozterkom biernie, zwłaszcza, kiedy miały nie-do-końca-platoniczne (bo słowo uczuciowe w stosunku do niej i Pottera,
było po prostu obrzydliwe) zabarwienie.
Więc został
jej Remus. Czasem zapominała, że mimo wszystko jest najlepszym kumplem Pottera,
tak dobrym, że razem każdej pełni latają po Zakazanym Lesie.
─ Ale… ─
westchnęła.
─ Cały czas
rozwiązujesz nasze problemy – zauważył
trzeźwo, przerywając jej. – A swoje spychasz pod dywan. Powinnaś pogadać z
Jamesem – nie tylko o korkach, ale też o… domyślaniu
się – on jest naprawdę bardzo w porządku, kiedy… eee… jest poważny.
─ Czyli nigdy
– przetłumaczyła Ruda i odebrała mu swoje książki, bo zbliżali się do sali
Transmutacji.
─ Zdziwiłabyś
się. Przy tobie na pewno spróbuje zachowywać się przykładnie. Jesteś dla niego
bardzo ważna.
Spojrzał na
nią jeszcze w stricte remusowy sposób, który charakterystyczny był tylko dla
niego i którego żadna dusza błąkająca się na tym świecie, nie potrafiła
powtórzyć. Zwykle popisywał się nim, kiedy próbował przemówić swoim kolegom do
rozsądku, naturalnie bezskutecznie. Lily nie spodobał się ten sygnał.
Z tymi
słowami przekroczył próg drzwi do sali, a Lily kątem oka zauważyła, że
przysiada się do Syriusza. Dziewczyna ciężko westchnęła i szepnęła do siebie
tak cicho, że nawet gdyby Remus wciąż stał obok niej, tego by nie usłyszał:
─ Taaa… Na
pewno.
♪♪♪
─ Dzień
dobry, panie profesorze Dumbledore –
zaświergotała Jo, zamykając za sobą drzwi do dyrektorskiego gabinetu i
usiadła na krzesło naprzeciwko biurka czarodzieja. – Mam nadzieję, że doszedł
do pana list od mamy, który usprawiedliwia moje drobne spóźnienie.
─ Naturalnie,
Jo. Pocieszę cię, że nie jesteś w tym roku jedyną spóźnialską.
Prewett
uśmiechnęła się sztucznie i ignorując jego słowa, zaczęła rozglądać się po
dosyć pokaźnym gabinecie. Mogła porównać dwa, które do tej pory widziała – ten
hogwarcki i ten w Durmstrangu, do którego tak często ją wzywano. Obecny wywarł
na niej większe wrażenie. Uroczy nieporządek, srebrne instrumenty muzyczne,
otworzona myśloodświewnia, taka, jaką ma jej matka, a nawet szlachetny ptak,
feniks, stojący na biurku w klatce, którego staruszek właśnie głaskał – to
wszystko było o wiele bardziej imponujące niż kolekcja wypchanych zwierząt jej
byłego dyrektora. Pamiętała wśród nich wypchanego gawrona, nazywanego przez
profesora Bezrukova Pyszuniem, któremu kiedyś razem z Isaakiem Monroe’ em i
Prim Ellison wydłubała doklejone, szklane oczy i wrzuciła dyrektorowi do zupy
podczas kolacji. Uśmiechnęła się na samo wspomnienie tego występku, z powodu
którego cała trójka została zawieszona.
─ Jo, wielce
popieram wybujałą wyobraźnię, ale równocześnie przykro mi, że zanudziłem cię aż
tak, że zmusiłem do uruchomienia jej podczas naszej rozmowy.
Nie
podskoczyła, wyrwana z zamyśleń, jak większość osób, które znalazłyby się na
jej miejscu. Uniosła jedynie głowę i mrugając niewinnie rzęsami, odparła:
─ Ma pan tak
pięknie tu urządzone, że aż odpłynęłam. Przepraszam.
Dumbledore
nie połknął haczyka, jedynie pochłaniał ją przenikliwym spojrzeniem, być może
kłopotliwym dla wielu, ale nie dla niej. Reakcje Jo i przeciętnego człowieka
różniły się od siebie znacznie.
─ Założysz
Tiarę Przydziału? Rodzice zapewne opowiadali ci o Hogwarcie. Pamiętam jeszcze
Lukrecję, co prawda wtedy jeszcze nie byłem dyrektorem, ale uczyłem
Transmutacji. Była naprawdę zdolna. Za to twój ojciec…
─ …mój ojciec
nie widział tej szkoły na oczy. Chodził do Durmstrangu – wyjaśniła, obijając
paznokciami o blat biurka. – Ale też był zdolny.
─ W to nie
wątpię. Uczyłem jednak jego brata, czyli twojego wuja, i twoich kuzynów…
Jo przejrzała
w pamięci kilka sylwetek – wuja, ciotkę, jej kuzynów Gideona i Fabiana, i
kuzynkę Molly. Widziała ich tylko raz w życiu, kiedy miała osiem lat. Był to
dzień wigilii Bożego Narodzenia. Jej ojciec pokłócił się z bratem o jakąś
kwestię związaną z mugolami, a potem wyciął długą mowę o czystości krwi.
Wykrzywiła twarz w grymas, bo uraziło ją to, że mogłaby być dumna z tej bandy obdartusów
i zdrajców rodziny.
─ Widzę, że
ten temat ci nie leży – uśmiechnął się dyrektor i wstał, podchodząc do
pierwszego regału za katedrą. – Dobrze więc, oto Tiara Przydziału. Dowiedzmy
się, gdzie trafisz.
Wyciągnął
kapelusz i ostrożnie podał go do jej rąk, a ona skrzywiła się, widząc jego
stan. Z wahaniem założyła czapkę na głowę i wyczyściła umysł z myśli, obawiając
się, że może on dowiedzieć się z nich wszystkiego i wypaplać Dumbledore’ owi.
Nie miała pojęcia, jak to coś działa, ale niewykluczone, że miało jakieś
szpiegowskie funkcje.
Czysta krew…, usłyszała ochrypły głos
Tiary w swojej głowie. Zmarszczyła brwi.
Ambitna, pewna siebie, zarozumiała…
Durna czapka.
Zdolna… Bardzo zdolna… Szkoda tylko, jak
swój potencjał wykorzystujesz…
Wywróciła
oczami.
Co tu dużo mówić, jesteś urodzoną Ślizgonką.
Ale widzę kilka rzeczy, rzeczy, które mogłyby zadecydować o innym przydziale.
To by wyszło ci na dobre, uwierz mi.
Co ją to
obchodzi? Skąd w ogóle pomysł, że ona chce „wyjść na dobre”? Wciąż utrzymywała
zamknięty umysł, co chyba zirytowało kapelusz, bo bez zbędnych ceregieli,
usłyszała:
─ SLYTHERIN!
♪♪♪
Hestia włożyła do ust łyżeczkę,
zlizując z niej resztki waniliowego budyniu. Robiąc to, nie spostrzegła, że
lepka konsystencja kapnęła z jej buzi prosto na zeszyty i książkę do
transmutacji. Oczy rozszerzyły jej się dopiero, gdy zauważyła, że budyń spadł
również na jej list do Syriusza. Jęknęła głośno.
─ Stało się
coś? – spytała Emmelina, która po drugim wspólnym posiłku i kilku plamach na
spodniach, nie siadała już obok, a naprzeciwko Hestii i tam pałaszowała swoje
bardzo niskokaloryczne potrawy. Jonesówna pokręciła głową.
─ Nic –
westchnęła. – Oprócz tego, że prawdopodobnie zbliża się zaćmienie jednego z
księżyców Wenus.
Emmelina nie
odezwała się słowem, chociaż wiedziała, że Wenus jest planetą pozbawioną
księżyców. Starała się zaprzyjaźnić z dziewczyną, a przynajmniej się przymilić,
chociaż nie należało to do zadań łatwych. Hestia roztaczała nad sobą swoisty
parasol, który – chociaż niezamierzenie – odpychał praktycznie każdego, kto
chciał się do niej zbliżyć. Parasol ten miał nawet określenie w języku
angielskim, a mianowicie – dziwność. Chociaż dziewczyna nie była ani złośliwa,
ani fałszywa, to niebywale ciężko nawiązywało się z nią znajomość, właśnie
przez to, że nagle, ni z gruszki ni z pietruszki, rzucała komentarz o
nieistniejących księżycach Wenus czy konkursie na największą krowę.
Oczywiście,
Emma mogła po prostu wyskoczyć ze swoją propozycją prosto z mostu, tą
propozycją, dla której w ogóle kłopotała się spędzać czas z Hestią, ale nie
lubiła robić niczego bezpośrednio. W jej mniemaniu ludzie mogli zgodzić się na
wszystko, pod warunkiem, że odpowiednio się do tego podeszło. A mówienie swoich
zamiarów bezceremonialnie uważała za brak bezcennej do tego subtelności.
Niestety – w
przypadku Hestii wykorzystała już cały arsenał swoich sposobów na zyskanie
sympatii. Na próżno.
─ Potrzebuję
pomocy! – wybuchnęła z miną zbitego psa. Hestia nie uniosła spojrzenia znad
jakiegoś dziwnego czasopisma z Minotaurem na okładce.
─ A co
się stało? – spytała życzliwie Jones, której po krótkiej lekturze aż trybiki
zaświeciły się w oczach. Z nie mniejszą ekscytacją sięgnęła po to, co sekundę
temu, przed niemiłym spotkaniem z budyniem, można było nazwać listem i zaczęła
zapalczywie bazgrać coś z drugiej strony.
─ Remus mnie
nienawidzi – kontynuowała, zakrywając oczy otwartą dłonią.
Cisza jak
makiem zasiał. Hestia zmarszczyła czoło, nie przerywając rytualnej pisaniny.
Emmelina musiała kilka razy odchrząknąć, nim jej towarzyszka wróciła na ziemię.
─ Czekaj:
pogubiłam się – przyznała. – Myślałam,
że bardziej obchodzi cię opinia Syriusza.
─ Tak, to
też.
─ Czyli?... ─
przeciągnęła sylabę. ─ Zaplątałaś się w jakiś wielokąt miłosny?
─ Tylko
w trójkąt – zgasiła ją ruchem ręki blondynka, szczęśliwa, że wreszcie ktoś
zainteresował się jej problemami. ─ Z Syriuszem i Dorcas.
─ Ale przez
chwilą powiedziałaś…
─ Nie chcę
tracić jego przyjaźni, w porządku? Niech sobie będzie z Marleną, mi nic do
tego, ale chcę, żeby wszystko wróciło do normy.
Hestia
przerwała bazgranie.
Wreszcie!, ucieszyła się Titanic. Skoro
nawiązała z nią jakiś kontakt, to tylko kwestią czasu pozostaje namowa, by
wstawiła się za nią, Emmeliną, u swojego kuzyna.
─ Skoro się
przyjaźniliście, to raczej wróci – odparła krótko Hestia, przeciągając sylaby.
─ Myślisz? –
spytała Emmelina, wstając na nogi, by sięgnąć po solniczkę i – co było głównym
celem – ukradkiem zerknąć na korespondencję Hestii. Ze zdumieniem odnotowała,
że w nagłówku nabazgrane jest imię Syriusza.
─ Jasne ─
mruknęła Hestia, jeszcze zanim zorientowała się, że blondynka ją podgląda.
Emmelina,
która naprawdę zaangażowała się w dyskretne
czytanie treści ubabranej budyniem kartki papieru, była jednak skazana na
porażkę, bo nie opanowała zbyt dobrze sztuki ukradkowego czytania.
Hestia
zmarszczyła brwi, widząc, że oczy jej towarzyszki z prędkością światła
pochłaniają zapisane przez z nią informacje. Roześmiała się.
─ Syriusz
wczoraj spotkał mnie i Jaydena… ─ mruknęła, krzywiąc się na samo wspomnienie.
W skupionych
oczach Emmeliny pojawił się błysk. Pachniało plotką z kilometra, a plotki były
materią, w której panienka Titanic odnajdywała się najlepiej.
─ Jaydena
Rasaca? – wypaliła, zasłaniając usta dłońmi. – Ścigającego naszej drużyny
domo…?
─ Tak, tak,
tego – wzruszała ramionami Hestia, ale po kilku sekundach powagi, roześmiała
się serdecznie. – Był MEGA wkurzony, że te informacje… o jego
miejscu zamieszkania hmm… wyciekły. Tak
wkurzony, że myślałam, że żyłka mu pęknie.
Emmelina
również zachichotała. Oczywiście, nie cieszyła się z tego, że Syriusz został
wyprowadzony z równowagi (co za nonsens!), lecz z tego, że jej plan poskutkował
i Meadowes faktycznie oszalała na tyle, że poszła zwymyślać swojemu
„chłopakowi”. Poza tym, niezwykle śmieszyły ją sytuacje, gdy jakiś męski
członek rodziny, nieważne czy ojciec, brat, czy – jak w tym przypadku – kuzyn –
wpadali i sabotowali ich krewnej randkę. Dawała sobie rękę uciąć, że widziała
dzisiaj jak patrzał on na Rasaca krzywym wzrokiem (w rzeczywistości Syriusz piorunował
spojrzeniem Chrisa Wooda, ale z uwagi na fakt, że żaden z nich nie był dla
Emmeliny specjalnie atrakcyjny i że obaj grali w Qudditcha, nieustannie jej się
mylili).
Troszczył się
młodszą kuzynkę! To takie urocze!
─ Spotykasz
się z nim? Z Jaydenem? – zainteresowała się, odstawiając talerzyk z waflami
ryżowymi na bok. ─ Tłumaczysz mu to teraz? – wskazała na list. – Żeby nie był
wściekły?
Hestia westchnęła ciężko. Nie chciało jej się
tłumaczyć zauroczonej w jej kuzynie dziewczynie, że nie należy on do
troskliwych i przejmujących się typów. Jest raczej skupiony na sobie i –
okazjonalnie – Jamesie.
─ Nie. Sęk w
tym, że nie odzywa się do mnie, a ja prócz niego, Jamesa i May nie znam tutaj
nikogo – wypuściła z ust spory haust powietrza.
Emma
spojrzała na nią bez zrozumienia.
─ Znasz
przecież mnie. I Lily, i Marley, i
nawet Meadowes.
Szatynka
parsknęła śmiechem, wracając do pisania listu.
─ Nie martw
się o mnie. Zwykle sobie radzę – odparła, sprytnie zbaczając z toru rozmowy na
temat, który dla Emmeliny był najbardziej absorbujący – ją samą. – Na twoim
miejscu raczej oczyszczałabym się z figur geometrycznych. Jeśli zaplączesz się
w trójkąt, to z czasem będzie tylko gorzej, no chyba, że ktoś z niego wyleci.
Emma
wybałuszyła oczy.
─ Czyli ja? –
zająknęła się.
─ Dlaczego?
─ Bo Syriusz
nawet nie wie, że ja w nim siedzę. W sensie, nie wie, że mi na nim zależy.
─ Ale
dlaczego ty? Jak już wspominałaś, póki co, on nie wie o twoich uczuciach
względem niego. A więc nie wiesz, czy wybierze ciebie, czy Meadowes – zauważyła
trzeźwo Hestia, zjadając ostatnią łyżkę budyniu. Uwielbiała drażnić się z
osobami pokroju Emmeliny – ślepo zadurzonymi, ale jednocześnie zabawnie
naiwnymi.
─ Uwierz mi,
wiem – mruknęła Emma, patrząc na nią wymownie. – To wszystko jest bardziej pokomplikowane.
─ Błagam! –
roześmiała się Hestia, której dobry humor nagle się udzielił. – A więc to twój
najmocniejszy argument – „to jest zbyt
skomplikowane”? Emmelina, to żałosne. Jeśli ci na kimś zależy, to albo
likwiduje się konkurencję, albo się wyznaje uczucia i każe wybierać. Stanie z
tyłu i zaciskanie pięści jest bez sensu.
─ Nie pójdę
do niego… ─ wyjąkała blondynka, głosem drżącym z emocji. Zmarszczyła brwi, a po
chwili rozdziawiła lekko usta i uniosła głowę, kierując spojrzenie proste na
Hestię, swojego nowego proroka. – Czyli mam zlikwidować Dor? – powtórzyła jak
automat.
─ Nie dosłownie… Przecież nie będą tam leciały
Avady, nie?
─ Daj spokój…
─ zaśmiała się Emma, przygryzając wargę. Wizja martwej Meadowes wcale nie
wydawała jej się taka zła. ─ Ale co przez to rozumiesz?
Hestia
wzruszyła ramionami.
─ Sabotaż?
Możesz zniszczyć ich randkę, zwyczajnie pogmatwać, rozpuścić plotki… Serio,
brakuje ci pomysłów?
Nie chciało
jej się w to wierzyć. Kiedy w Beaux tamta mała wywłoka, Joy Flores (a może to
była Odette Caouette?) dowalała się do Chase’ a, jej chłopaka, miała (i
zastosowała prawie wszystkie) około czterdzieści zawistnych pomysłów, jak
utrudnić jej życie. Chyba wciąż trzymała listę gdzieś w swoim dzienniku… w
razie potrzeby, była skłonna pożyczyć ją
Emmie.
─ Nie… ─
zaprotestowała dziewczyna, ku uldze jej towarzyszki. ─ Nie, ale to wstrętne.
─
Wiesz… ─ zadumała się Hestia, która podczas tortur Joy/Odette nie miała zbytnio
skrupułów. ─ Pozwolę sobie zacytować mugoli: „W miłości, jak w wojnie, wszystkie
chwyty dozwolone”. Ale to twoje sumienie. Sprawa gmatwa się, bo ona jest twoją
przyjaciółką. I, z całym szacunkiem, jesteś symbolem czarnych chmur nad jej
związkiem. Przyjaciółka plus czarne chmury równa się rozpad czegoś –
przyjaźni lub romansu. Prosta matematyka.
Obie
propozycje wydawały się dla blondynki kuszące – nie chciała, żeby Dorcas była z
Syriuszem, ale też miała dość udawania, że ją lubi. Ta dziewczyna wyrządziła
jej w życiu zbyt dużo krzywdy. A zresztą, chyba każdy – nawet Marley, charakteryzująca
się wyrozumiałością w stosunku do przyjaciół – miała już dojść i jej, i
wszystkiego, co się wiązało z jej leniwą i artystyczną naturą.
─ Dzięki –
westchnęła Emmelina, ponownie siadając na ławę. – Postaram się coś
wykombinować.
─ Aż
powiało grozą…
♪♪♪
Niełatwo było wyrwać Jamesa z wianuszka
dziewczyn, które kleiły się do niego jak ćmy do zapalonej lampy. Chłopak nie
wydawał się być z tego powodu zgorszony ani chociaż zakłopotany- po prostu
gadał, flirtował, kokietował i czuł się jak ryba w wodzie, zagadując do tych
biednych, nieświadomych swojej naiwności dziewczyn. Po człowieku, który ocalił
jej życie, nie zostało ani śladu.
Właśnie to
najbardziej wkurzało w Jamesie – posiadał on poniekąd dwie osobowości:
zadufanego w sobie dupka i wesołego, opiekuńczego, aczkolwiek enigmatycznego
faceta, do którego czasem nawet ona miała słabość. Szkoda tylko, że częściej
był dupkiem.
Pamiętała
dobrze czwartą klasę, kiedy to należała do zupełnie innych ludzi niż na chwilę
obecną. Nieśmiała, wrażliwa, delikatna dziewczyna, która potrafiła docenić, co
ma i nie podążała z takim uporem do perfekcji, faktycznie nie miała za wiele
wspólnego z teraźniejszą, twardą i zahartowaną Lily. Wtedy właśnie często z
koleżankami wzdychały do swoich kolegów (każdy
kiedyś był głupią czternastolatką, pomyślała Evans), a ściślej to do
Syriusza, bo to on podobał się wszystkim. Tylko nie jej. Ona zawsze wolała
Jamesa, przynajmniej pod względem wyglądu – przecież jego kaloryfer i
wyrzeźbione od Qudditcha ramiona już robiły swoje, a jeśli dodało się do tego
czarujący uśmiech, piękne, żywe oczy i uroczo rozczochrane włosy, to nikt,
nawet Syriusz Black nie mógł się z nim równać. W sumie była w stanie jeszcze
zrozumieć te dziewczyny, które nie opuszczały go ani na chwilę – na pierwszy
rzut oka widać, że są strasznie powierzchowne i wypychają ze świadomości jego
wkurzający charakter, chociaż to właśnie osobowością powinno się kierować,
poszukując partnera.
A James był
nieznośny. Bezczelny, arogancki, dziecinny i nieznośny. Niewrażliwy,
upierdliwy, nachalny i nieznośny.
Odchrząknęła
wymownie. Dziewczyny wydały z siebie głośne „uuuu…”, myśląc zapewne, że
irytacja Lily spowodowana jest igraszkami Jamesa z ich grupką. Nic bardziej
mylnego. Chłopak od razu się zorientował, że coś jest na rzeczy, bo rzucił:
„wybaczcie, kochane, ale śliczna dziewczyna na mnie czeka”, wstał i z
wkurzającym uśmieszkiem otoczył ją ramieniem. Ruda natychmiast strzepnęła jego
rękę ze swoich bark.
─ Wybacz, że
wyrywam cię z tak eee… odpowiedniego dla
ciebie towarzystwa…
─ Wybaczam –
przerwał jej w pół słowa. – Dzięki temu przeszedłem do odpowiedniejszej
kompanii.
─ …ale –
kontynuowała twardo, jakby nie dosłyszała jego komentarza – nękają mnie kwestie
niecierpiące zwłoki i…
─ Tak bardzo
chciałaś mnie zobaczyć, kochana?
Ruda przez
jeden moment zapomniała, po co tu w ogóle przyszła, i powtórzyła z pretensją:
─ Kochana?!
James
wzruszył przepraszająco ramionami, jakby nie było jego winą to, że raczy ją
podobnymi afektonimami. Dziewczyna postanowiła odpuścić mu ten jeden jedyny raz,
przypominając sobie, że znalazła się w tak opłakanej sytuacji, iż jest poniekąd
na łasce i niełasce Pottera i prawdopodobna kłótnia na pewno zbytnio jej nie
pomoże.
─ Kontynuując
to, co chciałam powiedzieć, nim bezczelnie mi przerwałeś… ─ James uśmiechnął
się pod nosem i odwracając się, mrugnął porozumiewawczo do Summer Blake, która
cała się zmieszała. Lily wywróciła oczami. ─ Prawdopodobnie nie wystawiałabym
moich delikatnych nerwów na próbę i nie rozmawiała z tobą, gdyby nie pewne
okoliczności i rada Remusa… Remusa, który… HEJ!
James syknął
z bólu, kiedy Lily uderzyła go z całej siły w ramię. Chociaż należała do osób,
które potępiały przemoc fizyczną i rozładowywanie emocji za jej pomocą, a
doceniających moc słowa, to przy Jamesie zdawała się zapominać o wszystkich swoich ideałach. Z nieznanych
powodów, wyprowadziło ją z równowagi to, że zamiast zwracać na nią uwagę
wysyłał pożądliwe spojrzenia w kierunku rozpiętej koszulki Larissy Richardson.
Jakby to zdarzyło się pierwszy raz.
─ Nie tak
ostro, kotku – parsknął, obracając wokół palca rudy pukiel jej włosów.
Lily
natychmiast wyrwała swoje włosy z jego zdradzieckich palców.
─ Mówiłam coś
do ciebie, Potter.
Chłopak
potaknął, wysyłając jej gorące spojrzenie, licząc chyba na to, że zmięknie jak
Summer. Lily pozostała nieugięta. James przekręcił głowę, uśmiechając się
filuternie.
─ Wiesz, co,
księżniczko? Skoro mowa o słuchaniu siebie nawzajem i rozmowach, to możemy
nadrobić moje dzisiejsze zaległości, co ty na to? Jesteś wolna w sobotę około…
─ Nikomu nie
imponujesz.
─ Tobie też?
– zaśmiał się James. Zabrzmiało to odrobinę złośliwie. Lily przypomniało się
nagle, z jakim chłopakiem rozmawia.
Nie z tym
troskliwym, zabawnym i odważnym facetem, który uratował jej życie.
A jedynie z
egocentrycznym, nieodpowiedzialnym, ale za to popularnym, zdolnym i przystojnym
kretynem.
Nie wiedząc z
jakiego powodu, coś w niej wybuchło. Nie miała pojęcia, dlaczego tak
emocjonalnie zareagowała na kretyńskie pytanie Pottera. Możliwe, że teraz,
kiedy przyglądała się jego zachowaniu przez pryzmat jego innej, praktycznie
idealnej wersji, którą mógł przybrać, kiedy tylko zechce, straciła całą swoją
pobłażliwość. Drżąc z wzruszenia, usłyszała jeszcze jedno, przesądzające
wszystko pytanie, które przelało szalę goryczy:
─ To jak,
Evans? Umówisz się ze mną?
Spoliczkowała
go. Tak, właśnie wtedy, minutę lub dwie przed lekcjami, na oczach całego jego
nędznego fanklubu. Jej paznokieć drasnął jego policzek, przez co James pozostał
skonfundowany, a zadrapanie i cieknąca ciurkiem krew z jego policzka były
jedynym dowodem na to, co Lily przed chwilą zrobiła. Dziewczyna, naśladując
jego złośliwy uśmiech, wyszeptała tylko coś o tym, że szybciej dołączyłaby do
Śmierciożerców niż umówiła się z nim. Powiedziała, że tak, jak mu nie zależy na
nikim, tak jej nie zależy na nim. Następnie odmaszerowała do klasy, w obawie,
że zaraz się rozpłacze, czym tylko przypieczętuje swoją żałosność.
Nie zdawała
sobie wtedy jeszcze sprawy, że jej obietnica zostanie spełniona.
♪♪♪
─ Cześć, Dorcas ─ przywitała ją jakaś
wychudzona tapeciara. – Nie jesteś już jedną z nas. Nie możesz nosić takich rajstop.
Meadowes
podniosła wzrok znad zestawienia najlepszych szat wyjściowych Czarownicy i nieśmiało uśmiechnęła się
do Clemence Grant, Honorowej Piękności w Hufflepuffu. Honorowej, bo nadzwyczaj
głupiej.
Clemence
wspomniała o krótkim okresie jej życia, kiedy Dor dołączyła do społeczności
Piękności, bo chciała podstępem zemścić się na Belle Norton, która ukradła jej
chłopaka. W ich głupim Kodeksie Piękności z licznymi błędami ortograficznymi,
znajdował się jakiś punkt o tym, że tylko Piękność może nosić cieliste, cienkie
rajstopy ze sklepu Glorii Mordif z Hogsmeade, ale za kogo one się uważały, że
przywłaszczały sobie rajstopy kupione przez Dor z jej własnych pieniędzy?
Gryfonka
nonszalancko założyła jedną nogę na drugą, żeby cieliste, cieniutkie rajstopy
stały się jeszcze bardziej widoczne. Usta Clemence wykrzywiły się w grymasie
niezadowolenia, ale wraz z wywróceniem oczami zajęła swoje stałe miejsce przed
Dor i zaczęła wiercić się na krześle, zarywając do siedzącego obok Johna van
der Waalsa. Od czasu do czasu wskazywała swoim cienkim palcem, za siebie,
wprost na Dor, po czym następował głośny chichot.
Szatynka
zignorowała to, odłożyła gazetę i wróciła do szkicowania na jednym z wolnych
rolek pergaminu projektu spódniczki dla siebie, którą dzisiaj wieczorem powinna
skończyć szyć, żeby jutro na Zielarstwie z Puchonami ubrać pod nią cieliste
rajstopy. Do końca przerwy przed Zaklęciami nie zaczepiała Clemence (no, jeśli
nie liczyć incydentu, kiedy ta uśmiechnęła się zalotnie do wchodzącego do klasy
Syriusza, a Dor z całej siły swoim podręcznikiem przytrzasnęła jej złote włosy,
które dziewczyna zarzuciła jej bezczelnie na ławkę), bo przypomniała sobie o
rzeczy, którą miała zrobić już na śniadaniu, ale kompletnie wyleciała jej z
głowy, przez to, że uderzyła ją perfekcyjna wizja na nową spódniczkę, którą
właśnie projektowała.
List. List do
Lily. Pacnęła się ręką w czoło i pogrzebała w swojej torbie, w poszukiwaniu
ozdobnej koperty, która dzisiaj rano pojawiła się na łóżku rudowłosej i była do
niej zaadresowana. Dor zabrała go, ponieważ przed pewien idiotyczny incydent z
przeszłości, kiedy to Mary McDonald ponoć przypadkowo przeczytała jej
korespondencję, Lily kazała przynosić jej pod nos każdy list do niej, którego
ona nie zauważyła.
Dor była
ciekawa, jak w tak drobnej i niskiej dziewczynie jak Lily, mieści się tyle
dramatyzmu i ostrej przesady. Jej ciągłe wyolbrzymianie problemów na pewno nie
wychodziło jej na zdrowie.
Evansówna weszła
do klasy niedługo po tym, jak Flitwick zapisał temat na tablicy, nawet nie
przepraszając za spóźnienie. Dorcas ze zdumieniem odnotowała, że jej
przyjaciółka ma lekko zaczerwienione oczy. Sekundę po tym, jak ta zajęła swoje
stałe miejsce obok Meadowes i wytarła mankietem koszuli oczy, do klasy wpadł
James.
─ Panie
Potter! Co to ma znaczyć? – obruszył się Flitwick, który na niegrzeczne
wtargnięcie do klasy Lily mógł przymknąć oko, bo była ona i jego ulubioną
uczennicą i absolutnie najlepszą w dziedzinie zaklęć w całej szkole, ale w
stosunku do Jamesa już nie był tak pobłażliwy.
James, ku
zdumieniu Dor, kompletnie zignorował profesora, i wyminąwszy go przy wejściu
podszedł go ławki jej i Lily, łapiąc rudowłosą za rękę i szepcząc jej na ucho
coś, czego Dorcas, pomimo tego, że siedziała najbliżej, nie mogła dosłyszeć. Ze
zdumieniem zauważyła, że Potter ma równie czerwony policzek, jak Evansówna
oczy. Flitwick kilka razy upomniał go, by zajął swoje miejsce, ale James miał
go w głębokim poważaniu, wciąż mierząc Lily gorącym spojrzeniem. Ta pokręciła
głową, i wyrwała swoją dłoń z jego objęć.
Chłopak po
prawdopodobnie dziesiątym upomnieniu, ostrzegawczym syku Dorcas i pociągnięciu
za rękaw przez Syriusza, postanowił wziąć udział w lekcji i zasiadł na swoim
stały miejscu, ciskając podręcznik z taką furią, że ławka jego i Blacka
zadygotała.
Dorcas
nachyliła się nad przyjaciółką, pytając, o co chodziło, ale Ruda nie reagowała.
Po piętnastym razie, szatynka poddała się, wymieniając jedynie zdumione
spojrzenia z Marley. Pewna już, że nic nie wyniesie z dzisiejszej lekcji,
sięgnęła po zapasowy pergamin do torby i nabazgrała na samej górze kulfonami:
ROZMOWNIK.
Lily?
Ruda
spojrzała dziwnie, na podetknięty pod jej łokieć zwitek papieru, ale chyba
przypomniało jej się, że bardzo niegrzecznie jest kogoś jawnie ignorować, bo
odpisała:
Tak mam na imię.
O co chodziło z Jamesem?
A o co miało chodzić?
Czy ty… dałaś mu z liścia?
Nie pierwszy raz.
Dorcas
zakryła usta ze zdumieniem i wydała z siebie zduszony okrzyk. Clemence i John
van der Waals spojrzeli w jej kierunku. Jedno spojrzenie Lily wystarczyło, by
wrócili do pilnego notowania słów nauczyciela.
Co zrobił?
Był idiotą. To się liczy?
On zawsze jest idiotą.
Nie, nie zawsze.
Co?
Nie zawsze.
Dorcas
spojrzała na Lily bez zrozumienia. Jeden rzut oka wystarczył by stwierdzić, że
Lily jest zbyt rozentuzjazmowana, żeby rozmawiać i idioctwie lub jego braku
Jamesa Pottera. Z ciężkim sercem (ciekawość zżerała ją do niewyobrażalnego
stopnia) zostawiła rozmownik bez odpowiedzi i wróciła do szkicowania
spódniczki, lecz gdy przewracała techniczne kartki swojego szkicownika, list do
Lily wypadł i niskim lotem wylądował tuż przed jej oczami. Dziewczyna
zmarszczyła brwi, patrząc na Dor wymownie.
─ Przyszło
rano – wyjaśniła szeptem. Lily obejrzała kopertę tak uważnie, jakby w środku
mogła znajdować się bomba masowego rażenia. Niepewnym ruchem rozdarła ją, ale
ku jej zdumieniu ze środka nie wypadła zwinięta kartka papieru.
To był
medalion.
Lily zbladła.
Z osobliwym przerażeniem sięgnęła po „prezent” i obejrzała go z każdej strony.
Zajrzała do środka, otwierając go jak puzderko. Upuściła naszyjnik prosto na
ławkę, zastygając w szoku. Dorcas szturchnęła ją z rozbawieniem, widząc, że
kolejno – Clemence, John, Marley, Emma, Syriusz i w końcu James, zwracają na
nią uwagę. Lily nie reagowała.
Apatycznie,
działając praktycznie jak robot, sięgnęła po pióro, zamoczyła je w atramencie i
robiąc parę kleksów nabazgrała:
DO KOGO BYŁ TEN LIST?!
Dor spojrzała
na nią bez zrozumienia. Zaczęła poważnie się o nią obawiać.
Ja... nie wiem, o czym mówisz, napisała,
gotowa w każdej chwili wykrzyczeć do profesora Fitwicka, że Lily oberwała
jakimś dziwnym zaklęciem.
Ruda głośno
prychnęła i kręcąc głową, jakby w niedowierzaniu, sięgnęła po swoją torbę,
cisnęła medalion do środka, po czym wybiegła z klasy, zostawiając
skonsternowane towarzystwo.
Wszyscy
pogodzili się już, że tego dnia niczego się nie nauczą.
♪♪♪
West End, Londyn, Nowy Rok 1974
─ Co masz na myśli, mówiąc, że
wyjeżdżasz? – spytała Lily, ściągając podejrzliwie brwi. Zaraz po tym, jak
pytanie wypadło z jej ust, dziewczyna odczuła jego absurd. W końcu jej matka
nie mogła wyjeżdżać w jakiś inny, osobliwy, nieznany jej sposób czy chociaż
wyjechać tak, jak dotąd tego nie robiła. Pytaniem chciała chyba po prostu
zmusić kobietę do gorliwego usprawiedliwiania się.
Grzecznie
odczekała pół minuty, a kiedy nie usłyszała żadnej odpowiedzi, a co dopiero
gorliwego usprawiedliwiania się, stwierdziła, że ma teraz prawo, a wręcz
obowiązek, naskoczyć na matkę.
W pierwszym
odruchu zbliżyła się do Mary Oldisch, całej obładowanej swoimi torbami,
walizkami i recyklingowymi reklamówkami z rzeczami, których nie upchała w
torbach i walizkach, wyrywając jej wszystko, co tylko dosięgły jej ręce. Kiedy
rudowłosa kobieta spojrzała na nią z naganą, ale i z podobną wściekłością jak
córka, i spróbowała ją wyminąć, Lily poczuła, że łzy napływają jej do oczu, a
ona, naprawdę już zbulwersowana, zaczęła wyrzucać z siebie kolejne oskarżenia:
─ Po tym
wszystkim, co przeszliśmy? Ja, i tata, i Tunia, i ty?! Po tym wszystkim po
prostu znowu tchórzysz i wszystkich
nas, kurwa, zostawiasz?! Odezwałabyś się w ogóle słowem o tym, że wracasz na
Manhattan, gdybym cię dzisiaj tu nie odwiedziła? Odczekałabyś, aż wrócę do
Hogwartu? A może i to masz w dupie, bo prawda jest taka, że jedyne, co ma
jakiekolwiek dla ciebie znaczenie, to nowy, nadziany facet? – krzyczała, z
początku do ściany, potem odwróciła się na pięcie do matki, która zastygła w
drzwiach swojego mieszkania. – ODPOWIEDZ MI! Ile razy masz zamiar jeszcze
wracać, jakby nigdy nic, i sprzedawać mi bajeczki o tym, że się zmieniłaś i że
od teraz rodzina będzie dla ciebie najważniejsza?! Ile razy jeszcze myślisz, że
to kupię? No, odpowiedz mi!
Cała ta
sytuacja znowu zatoczyła koło. Odkąd Mary Oldisch rzuciła swojego męża i nędzne
rólki w The Pheonix Theatre na rzecz
nowego, schludnego mieszkanka z kochankiem na Manhattanie i, oczywiście,
świetnej pracy na Broadwayu, do Cokeworth albo Londynu wracała parokrotnie i za
każdym razem niby robiła to „na dobre”, bo stęskniła się za córkami. Ale za
każdym z tych razy, kiedy instynkt macierzyński i tęsknota za rodziną budziły
się w jej zlodowaciałym sercu, nagle znowu Lily i Tunia przegrywały z jej
artystycznym życiem i miłością do nowojorskich bajgli. Ojciec i Petunia
ostatnio przestali już zaprzątać sobie nią głowę, ale najmłodsza Evansówna
wciąż wierzyła w to, że wróci do niej matka. Prawdziwa matka, ta, która ją urodziła, a nie Caroline, jej macocha. Przez całe ferie ona i Mary
Oldisch zaciskały więzy rodzinne, i spędziły naprawdę tyle uroczych chwil
razem, że Lily serce się krajało na myśl, że dla jej matki nic to nie znaczyło,
i że znowu wróci ona do Stanów. Poczuła się, jakby ktoś okrutnie ją oszukał i
wykorzystał.
Rudowłosa
kobieta wciąż stała z walizkami w drzwiach, ale chyba odezwało się w niej
sumienie, bo jej dłoń stopniowo zaczęła wyślizgiwać się z rączki walizki.
─ Posłuchaj,
Lily – zaczęła, wcale na nią nie patrząc. ─ Ja wiem, że ta sytuacja jest dla
ciebie trudna, ale musisz zrozumieć – mam niesamowitą
okazję. Zadzwonili do mnie z Broadhurst Theatre, chcą wznowić Hair!. Przecież uwielbiasz ten musical,
kochanie. Na pewno postąpiłabyś, czy raczej postąpisz
tak samo, kiedy w przyszłości będzie chodziło o ciebie.
─ Ale ja
wcale nie chcę być aktorką musicalową! ─ wybuchnęła Lily. ─ Jestem czarownicą. W moim świecie nie ma
teatrów!
Mary
westchnęła ciężko.
─ Tu nie o to
chodzi. Jesteś niezależną dziewczyną – odparła, podchodząc do niej bliżej i
dotykając jej policzka ─ są na tym świecie kobiety od gotowania obiadków i
takie – jak ja czy ty – które naprawdę mogą coś osiągnąć, a… a Londyn i West
End tylko mnie ograniczają.
─ A więc
mówiąc ściślej, my cię ograniczamy! – fuknęła Lily, strzepując
matczyną dłoń. ─ Po co ci było zakładać rodzinę, skoro nawet psa nie można
oddać ci pod opiekę?
Jej matka
przygryzła dolną wargę, uśmiechając się słabo w stronę swojej najmłodszej
pociechy. Coraz częściej dostrzegała w niej młodą wersję siebie - Lily była tak
samo stanowcza i pewna siebie jak niegdyś ona, a w dodatku w identyczny sposób
wierzyła, że wszystko się ułoży i jej marzenia się spełnią.
Z Mary tak
było. Jej marzenia częściowo się spełniły. Z pewnością zaistniała w świecie
teatru, jej nazwisko stało się rozpoznawalne i znane na cały Manhattan, a
jednocześnie miała dwie wspaniałe córki w Londynie, których osiągnięcia w
dziedzinie muzyki napawały jej dumą. Czasami do nich przyjeżdżała, robiła parę
zdjęć i wracała, by pochwalić się, jaką to ona jest dobrą matką. Dopiero teraz
zrozumiała, że z rodziną faktycznie najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
Chociaż była matką Petunii i Lily, to ta pierwsza w ogóle w podobny sposób jej
nie traktowała, a w tym momencie traciła również respekt młodszej córki.
Co mogła
zrobić? Zostanie w Londynie absolutnie nie wchodziło w rachubę. Lily do Ameryki
zabrać też nie mogła, po pierwsze, tamta miała przecież tu szkołę, a po drugie,
znając Ethana i jego nową żoneczkę, Caroline, tamtym szybciej kaktus wyrośnie
na ręce, niż pozwolą Lily opuścić Cokeworth. W sądzie nie miała szans, biorąc
pod uwagę to, że rozwód z Ethanem był całkowicie z jej winy, a ona
przed sądem wyrzekła się praw rodzicielskich.
Jednakowoż,
podczas tych kilku tygodni spędzonych w jej małej kawalerce pomiędzy nią a Lily
powstała swoista więź, a Mary poczuła się nawet lepiej niż gdy wygrała nagrodę
Tony osiem lat temu. Poczuła się potrzebna.
Przez parę
sekund stała wpatrując się w córkę, a jej dwie strony - snobistyczna i ta nie
do końca zepsuta - walczyły ze sobą. Patrząc w migdłałkowe oczy Ethana,
przypomniała sobie o nim i głośno przełknęła ślinę. Nic innego nie przychodziło
jej do głowy.
Wyciągnęła
ręce do tyłu, wymacała maleńki zamek od medalionu, po czym ściągnęła go z szyi
i podała córce na dłoń.
─ Twój
ojciec dał mi go tuż po twoim urodzeniu ─ wyznała, przełykając głośno
ślinę. Lily wlepiła w nią swoje wielkie, zielone oczy. ─ Chyba nie
zasłużyłam, żeby go nosić.
Lily
usłyszała jak radio rozbrzmiewa dobrze znaną jej melodię, ulubioną piosenkę jej
i matki. Jej słodkie tony zadziałały na nią jak strzał w głowę:
„Ludzie rozmawiali bez mówienia.
Ludzie słyszeli bez słuchania.
Ludzie pisali piosenki, którymi nigdy nie
podzielili się z głosami.
I nikt nie śmiał zakłócić dźwięku ciszy.*”
Trzymając w
dłoni medalion cała gorycz, złość i rozczarowanie zdawały się w niej potęgować.
Z drżącymi rękami wcisnęła go z powrotem w matczyne ręce, czując, że jak choć
chwilę dłużej będzie musiała go trzymać, to ktoś – ona lub medalion –
roztrzaska się na drobne kawałki.
─ Zabierz go
– wydukała. – Nie chcę na niego patrzeć.
„I wizja, która została zasiana w moim
umyśle
Nadal tam jest
W niemym dźwięku ciszy.”
A Mary
Oldisch go zabrała, praktycznie nigdy nie zdejmując go ze swojej szyi. A nigdy wcale
nie trwało długo, bowiem kilka tygodni później znaleziono jej ciało martwe.
♪♪♪
James nie poszedł na obiad. Zamiast
tego przysiadł na ławce tuż przed gabinetem McGonagall i odpędził od siebie
całe wezbrane, dziewczęce towarzystwo. Nie potrafił myśleć o jedzeniu w takich
warunkach, nie mógł odczuwać głodu, kiedy całe jego życie, wszystkie błędy,
które podczas niego popełnił, zdawały się złączyć siły i ostatecznie obrócić
przeciwko niemu.
Dzień zaczął
się koszmarnie, a nawet sprawdzone sposoby nie poprawiały mu humoru. Był
urodzonym flirciarzem i zwykle, w razie gorszego dnia, po prostu szukał osoby,
do której mógł pozarywać, a to odwodziło go od problemów, przygnębiających
myśli i odpowiedzialności, jaka na niego spadła.
Pamiętał oczy
swojej matki rok temu, kiedy prosiła go, żeby obiecał poprawę. Ona i ojciec tak
bardzo się dla niego poświęcili! Zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby nie
dostał wyroku ani nie wyrzucono go ze szkoły. Obiecał, że przestanie szukać
guza. Obiecał, że taka sytuacja już nigdy więcej się nie powtórzy, że będą
mogli być z niego dumni… ale nie mógł dotrzymać tej obietnicy, kiedy widział
mizerną sylwetkę swojej siostry. Nie mógł nie myśleć o okrucieństwie, jakie na
nią spadło i w końcu nie mógł powstrzymać swojego szału, gdy o tym myślał.
Wiedział, że w tym momencie wraca ona ze starożytnych runów, które kończyły się
ciut później niż transmutacja ze względu na nieustanne spóźnienia profesor
Payne. Nie było szans, żeby nie złapał May, bo nawet gdyby kierowała się na
błonia, do biblioteki, sowiarni albo pokoju wspólnego Krukonów, musiałaby minąć
ten korytarz.
Chociaż
nazywał i traktował dziewczynę jak siostrę i chociaż do złudzenia wyglądała na
jego najbliższą rodzinę, wcale nie byli rodzeństwem. Matka May zmarła zaraz po
jej urodzeniu, a Annabelle Potter, matka Jamesa, notabene jej chrzestna, postanowiła
przygarnąć dziewczynę do siebie. James wiedział, że w dzisiejszych czasach
podobnych sytuacji jest bez liku, liczba sierot dwoi się każdego dnia i
naprawdę rzadko wszystko kończy się tak szczęśliwie jak w przypadku May. Jednak
nie było na świecie kobiety tak dobrej i tak wrażliwej na los innych jak jego
matka. Na samą myśl o niej serce Jamesa się ściskało.
Jego
narodziny były dla Belle czymś, co graniczyło z cudem, bo na skutek choroby z
dzieciństwa stała się bezpłodna. Z tego powodu przelała na niego całą wielką,
odkładaną przez lata starania się o dziecko miłość i nie dało się ukryć, że
przez całe dzieciństwo zarówno ona, jak i ojciec, bardzo go rozpieszczali. Nie
zmieniło to jednak faktu, że jego matka wciąż miała pokłady swojej matczynej
miłości do przekazania, a był to ten typ kobiety, która – gdyby tylko mogła –
przegarnęłaby pod swój dach wszystkie spragnione miłości dzieci tego
świata. Dlatego adopcja May nie była dla
niej ani problemem, ani ciężkim brzemieniem, wynikającym w poczucia obowiązku.
Dlatego też powinność zapewnienia dachu nad głową Hestii i Syriuszowi przyjęła
do wiadomości bardzo entuzjastycznie.
May nie dało
się pomylić z nikim innym. Przez całe swoje życie chłopak nie widział nikogo
równie bladego, z tak podpuchniętymi oczami, i do tego stopnia przerażonym,
szaleńczym wyrazem twarzy. Wiedział, że większy procent szkolnej społeczności
traktuje May jako swoistego błazna i nie istniała chyba żadna nieprawdopodobna
i sama w sobie absurdalna plotka, w której May nie miałaby roli chociaż
epizodycznej. Kiedyś, kiedy był jeszcze niezłym gówniarzem, z tych powodów
trochę się jej wstydził i za każdym razem, gdy ktoś w jego obecności nazywał
May jego siostrą, gorąco zaprzeczał,
że istnieją pomiędzy nimi jakiekolwiek koligacje. Na chwilę obecną, gdyby ktoś
zakpił z May – tak jak dzisiaj Nate Morgenstern – mógł być pewien, że do końca
swojej hogwarckiej kariery, nie zaznałby spokoju.
Nate
twierdził, że widział May kupującą od brata Syriusza, Regulusa (naprawdę
dziwnego typa, który słynął z tego, że handlował wszystkim – począwszy od papierosów, a skończywszy na Eliskirze
Antykoncepcyjnym), rozrzedzony wywar z akonitu, mówiąc dosłowniej znaną
czarodziejską substancję odurzającą. Naturalnie James stracił nad sobą
panowanie, na tyle, że Morgenstern leżał teraz nieźle potłuczony w skrzydle
szpitalnym, a on otrzymał trzytygodniowy szlaban u Sprout. Teraz czuł się jak
ostatni śmieć, bo mimo że postąpił w sposób jak najbardziej uzasadniony, to
jednak złamał swoje przyrzecznie dane matce i faktycznie, znowu się na coś
naraził.
Kiedy tylko
May zauważyła go siedzącego samotnie na ławce, otworzyła szerzej oczy i
odwróciła się, by zawrócić, ale jakie mogłaby mieć szanse w starciu z
Huncwotem? James złapał jej rękę z taką wprawą, jakby chwytał złotego znicza.
Jego druga dłoń powędrowała do rączki jej torby, sprawnie zdjęła ją z jej
ramienia i rozpoczęła gorączkowe myszkowanie w poszukiwaniu jakichkolwiek
względnie niepożądanych przedmiotów.
Perfumy.
Książki. Zeszyty. Zwiędła, biała róża. Pióra. Kałamarz. Eliksiry uspakajające.
Kubek.
Zmarszczył
brwi.
Gumy do żucia
Drooblesa. Opakowanie herbatki z melisą.
Zajrzał do
przedniej kieszeni.
Strzępy
pergaminu.
Zajrzał do
oddzielonej zamkiem komory.
Czekolada
miętowa.
─ Nie musisz
mnie sprawdzać – zapewniła go gorączkowo. James nie zareagował. – Daj spokój.
Naprawdę myślisz, że gdybym coś chowała, to w torebce?
─ A gdzie byś
to schowała? – zapytał, wciąż szperając po kolejnych kieszonkach.
─ No nie
wiem… pomiędzy wkładkami w staniku?
─ Nosisz
wkładki w staniku?
─ Nie. Ale wtedy bym ubrała. Nawet nie
próbuj wkładać tam palców! – ostrzegła, grożąc mu palcem.
James
prychnął. Już miał oddać w ręce swojej siostry torbę, gdy jego palce podwinęły
materiał i natknęły się na schowaną na spodzie kieszonkę. Wymacał suwak i
energicznie przejechał nim po zamku. Na dół zleciała mała, plastikowa torebka
pełna srebrzystobiałego proszku.
No, pięknie.
Oczy May
urosły do rozmiarów galeona. James westchnął. Naprawdę nie chciało mu się
przerabiać tego wszystkiego od nowa. Wiedział, że jego siostra jest ciężko
chora i że tylko odurzając się może
zapomnieć o swojej sytuacji, ale chłopak nie mógł tego tak po prostu zostawić.
Co zrobić?
Jeśli napiszę
do matki, to ta z ojcem ponownie odeślę May na odwyk. Za każdym razem, kiedy
stamtąd wracała, to w gorszym stanie psychicznym. Z kolei prosząc o radę
Dumbledore’ a, może narazić ją na niebezpieczeństwo, bo przecież posiadanie
narkotyków było w szkole surowo zakazane. Ostatnie, czego May teraz
potrzebowała, to wydalenie ze szkoły.
Wiedział, że
miał zbyt miękkie serce. Nienawidził u siebie tej cechy. Usilne starał się
udawać wielkiego macho, okrutnego i bezwzględnego wymierzyciela
sprawiedliwości, ale miał swoje zahamowania, na które nie mógł nic poradzić. Na
tym świecie istniała garstka osób ważniejsza dla Jamesa niż on sam. W stosunku
do osób, które ośmieliły się wyrządzić im krzywdę, tracił jakiekolwiek
skrupuły. Nie żałował też żałosnych popleczników Voldemorta, którzy
przyczyniali się do mordów niewinnych, ale – w imię Merlina – nie potrafił
nawrzeszczeć na May, kiedy dwoje tych wielkich oczu, tak podobnych do jego,
wlepiły w niego spojrzenie.
Pokręcił
głową, wrzucił woreczek z proszkiem do swojego tornistra i mruknął:
─ Będę cię
przeszukiwał codziennie, May.
Odchodząc,
przypomniał sobie dzisiejsze słowa Lily Evans, że kompletnie na nikim mu nie
zależy. Ile by oddał, żeby tak było.
♪♪♪
Skrobanie piórem o pergamin.
Przerzucanie
stron w podręcznikach.
Ciche pomruki
pomiędzy sąsiadami w ławkach.
Co roku w
jednej z sal Hogwartu dominował spokój, ciekawość i podniecenie. Nikt nie
rozmawiał, nikt nie spisywał lekcji, nikt nie plotkował, a nawet nikt nie
ciskał papierowymi pociskami w kierunku kosza, co najlepiej świadczy o
niezwykłości danych okoliczności. Pierwsza lekcja OPCM’ u.
Ślizgoni
siedzieli w prawym rzędzie ławek, Gryfoni w lewym. Rano, podczas śniadania
zdążyli wysłuchać szczegółowej relacji z wczorajszych zajęć od Puchonów i
Krukonów z siódmego roku, ale nie było to źródło zaufane. Siódmoroczne Puchonki
zwykle podkoloryzowały każdą historię, nawet jeśli wiązała się ze zwykłą,
prozaiczną wizytą w toalecie.
Poprzedni
nauczyciel mocno ich rozczarował –
przysypiał, nudził i męczył uczniów niczym duch profesora Binnsa, a
koniec końców z wiedzy, którą im przekazał, niewiele przydało się na sumy.
Został wyrzucony po pierwszym semestrze. Na jego miejscu pojawił się Lynnwood,
młody Auror, który naprawdę przykładał się do swojej pracy i chociaż często
znikał na kilka tygodni, bo musiał wyjechać na misję, to nauczył ich więcej niż
którykolwiek jego poprzednik. Zmarł na koniec roku w niewyjaśnionych
okolicznościach.
Dwa lata temu
nauczycielką została kobieta, która bardziej zabsorbowana była organizacją Balu
Bożonarodzeniowego (Emmelina twierdziła, że kobieta jest dobrą przyjaciółką jej
matki, co wyjaśniało wiele kwestii) i legalizowaniem społeczności Piękności,
której była opiekunem.
Jeszcze
wcześniejsi nauczyciele podobnie robili tysiąc dwieście sto dziewięćset rzeczy,
które ni w ząb związane było z wykładanym przez nich przedmiotem.
Na
przedwczorajszej uczcie Dumbledore przedstawił Liama Argenta – młodego Aurora, kolegę Lynnwooda, który od
klasy szóstej starszy był o trzy, góra cztery lata. Dziewczęta z czwartej klasy
dostały wręcz napadu śmiechu, bo zgodnie stwierdziły, że urody mu nie brakuje.
Nawet teraz szesnastoletnie Ślizgonki szeptały coś między sobą, co chwilę
przerywając wywód chichotem. Dorcas patrzyła na nie pobłażliwie.
Znała
profesora Argenta. Pamiętała go, kiedy jeszcze chodził do Hogwartu, bo był w
tej samej klasie, co jej kuzynka, Berta, i siostra Emmeliny, Diana. Dorcas
oblała suma z Obrony Przed Czarną Magią, jednak przyszła do klasy tego
przedmiotu, żeby chociaż przywitać się z Liamem i zapytać, co u Berty.
─ …zobacz, co on tam trzyma… To chyba
kompletny fanatyk… ─ dochodziły do niej komentarze, co do dziwnych, walających
się po klasie przedmiotów. Jedno już wiedziano o nowym nauczycielu- nie był on
typem porządnisia.
Do klasy
wpadła Hestia Jones, zamykając za sobą drzwi. Emmelina pomachała jej
energicznie, zachęcając ją do zajęcia miejsca w jej sąsiedztwie. Dorcas
zmarszczyła brwi. Nie przypuszczała, że te dwie nawiązały między sobą tak dobry
kontakt.
Lily nie
wróciła na Obronę. Ten fakt dotarł do Dor, kiedy tylko zrozumiała, że Hestia z
obiadu wyszła ostatnia. Jej ruda przyjaciółka poszła więc na wagary. To coś
nowego.
Nie było i
Jamesa, ale Dor szczerze wątpiła, że towarzyszył Rudej w ucieczce z lekcji, bo
widziała go razem z May Potter, kiedy szła do sali Liama. Podejrzewała, że z
podszywaną siostrą Jamesa znowu są jakieś problemy. O problemach May (lub z May) wiedzieli wszyscy, ale nikt nie
znał ich charakteru.
Może Hestia wie?, zastanowiła się
dziewczyna. Nie zdążyła jednak podejść i jakoś zejść na ten temat, bo do klasy
wszedł ktoś jeszcze.
Była to wysoka
dziewczyna o rosyjskiej urodzie – miała skośne, niebieskie oczy, bladą cerę i
długie, ciemne włosy. Hebanowe włosy.
Uśmiechnęła się do niej w taki sposób, że Dorcas poczuła, iż coś wewnątrz niej
zamiera. Liam wpadł do klasy zaraz za nią. Złapał dziewczynę za ramię i nakazał
jej usiąść na jedynym wolnym miejscu w klasie – obok Petera Pettigrew.
Dziewczyna
zmierzając na sam koniec klasy, musnęła ramię Dor. Gryfonka mogła przysiąc, że
temperatura ciała jej nowej koleżanki wynosiła jakieś minus czternaście stopni.
─ Dobra –
oświadczył Liam, nieco zmieszany tym, że tuzin oczu wpatruje się w niego jak w
nowego Nimbusa. – Zaczniemy od sprawdzenia obecności, okej?
Brzmiał na
speszonego, ale pewnego siebie, czyli tak jak potrafił mówić tylko on.
Kruczoczarne, gęste pasma włosów były lekko przydługie, a artystyczna dusza
Dorcas już kreowała dla niego idealną fryzurę. Mężczyzna miał zaiste bardzo
przystojne rysy twarzy, a Meadowes musiała przyznać, że wygląda trochę jak
Syriusz starszy o jakieś pięć lat.
Chyba wiedziała
już, w jaki sposób zniknie z tej szkoły. Praktycznie każda dziewczyna patrzyła
na niego jak na smakowity kąsek.
Grupa wzięła
go na tyle poważnie, że nikt nie udawał, iż nazywa się inaczej niż naprawdę. Co
roku bowiem, gdy przybywał nowy nauczyciel i prosił o przedstawienie się,
uczniowie robili się bardzo kreatywni, nazywając siebie samych Gandalfami
Peternosterami.
─ Jo Prewett?
– wyczytał z listy. Z początku Jo nie zorientowała się, że to nazwisko nowej
dziewczyny, bo brzmiało ono zbyt znajomo.
─ Em, Dorcas?
Nie ma cię na liście, nie wiem, czy to błąd, czy…
Meadowes
drgnęła. Jej twarz przybrała kolor purpury.
─ Eee… nie,
właściwie to ja, Li… to jest, profesorze Argent… ja… hmm…
Przez klasę
przebiegł chichot. Dorcas szybko wycofała się w kierunku drzwi i wcisnęła w
rękę Liama zwitek papieru. Jeśli myślała, że nikt tego nie zauważył, to bardzo
się pomyliła.
♪♪♪
─ Cześć, Lily ─ przywitała ją profesor
Doyle, na chwilę zdejmując swój monokl i przerywając pisanie jakieś pocztówki,
na której odwrocie widać było piękne wybrzeże morskie i wielki napis: RIWIERA FRANCUSKA. – Proszę
cię, usiądź.
______________________________________________
Evansówna skrzyżowała ręce na
piersi, ale posłusznie usiadła na wielki fotel, który natychmiast wyczarowała
jej kobieta. Czarną, skórzaną torbę przewiesiła na oparciu, ściągnęła ciemną
kurtkę, pod którą zaciągnięta była perfekcyjnie czysta, zapięta na ostatni
guzik polówka i czerwono-złoty krawacik, na którym tradycyjnie podoczepiała
wszystkie plakietki, jakie tylko wpadły jej w ręce i cokolwiek o niej mówiły. Poprawiła
lekko włosy, wzięła głęboki oddech i w myślach zaczęła układać sobie ckliwą
mowę, którą tak łatwo można było sprzedać Doyle.
„Profesorka” to zdecydowanie
trochę naciągany tytuł, ale w Hogwarcie przyjęło się, że na takie miano
zasługiwał każdy, kto wykładał swój temat, a do takowych osób należała pani
Doyle. Została ona zatrudniona stosunkowo niedawno i pełniła funkcję czegoś w
rodzaju pedagoga szkolnego. Do zakresu jej obowiązków należało głównie
konwersowanie z uczniami, którzy nie mogli sobie poradzić ze stratą bliskich,
bo tacy codziennie ginęli z rąk Voldemorta i jego popleczników. Czasem też
odbywała rozmowy zawodowe i pomagała w doborze przedmiotów na podstawie
cząstkowych ocen. Lily nie pierwszy raz lądowała u niej na dywaniku, więc
zdołała opracować sposób na tę kobietę, której piętą Achillesa była myzofobia,
czyli lęk przed brudem.
Cały jej gabinet śmierdział
od intensywnych odświeżaczy powietrza marki Wiedźma Muriel, której specyfiki
dziewczyna często widziała u swoich koleżanek. Na biurku nie można było
doszukać się najmniejszego papierka czy okruszka po rogalikach, które namiętnie
wchłaniała, a wszystkie książki, korespondencje i pliki dokumentów poukładano w
przerażająco równe kupki.
─ Dlaczego nie nosisz
mundurka, Lily? – przywitała ją kobieta i zrobiła przesadnie zaintrygowaną
minę, jakby rozmawiała z czterolatkiem. Ruda ciężko westchnęła.
─ Noszę – odparła. – Mam
tylko kurtkę na wierzch.
─ A co z szatami? – zapytała
tamta retorycznie. –Zgubiłaś? Pożyczyłaś? Zapomniałaś z domu?
─ Nie. Po prostu będę je
nosić, kiedy zrobi się zimniej. Póki dopisuje pogoda, wolę nosić moją kurtkę.
Doyle zadumała się przez
chwilę, ale najwyraźniej doszła do wniosku, że dalsza pedagogiczna pogadanka
nie ma tu najmniejszego sensu, bo poddała się z miną rozczarowanego dziecka.
─ O tym chciała pani ze mną
rozmawiać? – spytała Lily, a jej ton zabrzmiał trochę bezczelnie. – O mundurku?
─ Nie, nie – wzbroniła się
kobieta i prychnęła lekko, jakby cały ten pomysł był wyjątkowo irracjonalny.
Rozejrzała się po pokoju, po czym przybliżyła się z lekka do rudowłosej i
ściszyła ton do szeptu: -Kiedy szłam dzisiaj na śniadanie, zobaczyłam jak to
wypada ci z kieszeni.
Tymi słowy Doyle wyciągnęła z
kieszeni zwitek papieru, zwinięty dwa razy na idealnie równiutkie części. Podała
go Lily prosto do rąk, z takim wahaniem, jakby dawała jej dwa miliony funtów w
gotówce. Zielonooka zmarszczyła brwi i niedbale otworzyła kawałek pergaminu.
Znalazła na nim znajome, kaligraficzne pismo jednej z Piękności, a treść owej
wiadomości tylko ją utwierdziła w przekonaniu, kim jest autor karteczki:
WYSTERYLIZUJ SIĘ.
Dziewczyna głośno przełknęła
ślinę. Przypomniała sobie sytuację z rana, kiedy to Summer Blake wcisnęła ją go
do rąk, z o wiele mniejszym wahaniem niż profesor Doyle. Lily wtedy po prostu
zgniotła ją i wyrzuciła za siebie, a nie, jak twierdziła kobieta, „przypadkiem
zgubiła”, jakby kolekcjonawała karteczki z pogróżkami w specjalnym pudełeczku,
by następnie nakleić je na wielki pergamin i zawiesić w antyramie nad łóżkiem.
Doyle wpatrywała się na nią z
taką ciekawością w oczach, jaka często towarzyszy jej siostrze przy oglądaniu Coronation Street.
─ No więc?
─ No… widziałam tę
karteczkę- przyznała niechętnie. Nienawidziła rozmawiania o swoich problemach.
─ I?
─ I ją wyrzuciłam. Nie
przejmuje się takimi rzeczami, pani profesor.
Doyle aż zatrzęsła się na
swoim krześle i rozdziawiła usta w wyrazie niekłamanego szoku.
─ Ależ moje dziecko… przecież
to, co napisał ten Anonim jest bardzo przygnębiające. Nie wydaje mi się, że to
tak po prostu cię obeszło… Może usilnie zaprzeczasz, żeby pozbyć się wrażenia,
że ktoś bardzo za tobą nie przepada… To nic złego, Lily, ale jednak myślę, że
gdzieś w głębi serca czujesz się dotknięta. W końcu wybuchniesz i może… no,
może skończyć się to słabo. Twoje akta mówią, że w przeszłości…
─ Nic takiego się nie zdarzy
– powiedziała stanowczo. – Przyzwyczaiłam się już do tego, że Piękności mnie
nienawidzą. I szczerze mówiąc mam je tam, gdzie światło nie dochodzi –
warknęła, po czym poczuła się głupio, że zagalopowała się w obecności
nauczycielki. – Przepraszam.
─ Jestem pewna, że cię nie
nienawidzą – odparła, wyraźnie zakłopotana.
─ Proszę pani – mnie wszyscy nienawidzą.
Jestem na tyle kontrowersyjna, że mam fanów i antyfanów, pani profesor.
Piękności nienawidzą mnie, bo odrzucam Jamesa Pottera. James też mnie
nienawidzi. Huncwoci mnie nienawidzą, a skoro oni to robią, to w ich ślady
idzie cała szkoła. Prefekci mnie nienawidzą, bo za bardzo się rządzę. Gracze
Quidditcha mnie nienawidzą, bo publicznie obraziłam tę grę. Cały Międzydomowy
Klub Pojedynków mnie nienawidzi, bo jestem w nim jedyną dziewczyną, a wie pani,
seksizm opanował tę szkołę. Oprócz tego nienawidzą mnie wszyscy Ślizgoni, bo
jestem mugolaczką. I Krukoni też, bo ponoć zdradziłam Doriana Chamberlaina
przez co wyjechał i nie prowadzi już drużyny krukońskiej, i przegrali nawet
mecz z Hufflepuffem. No i… może i nie powinnam tego wszystkiego mówić, ale mój
kuzyn, który jest psychoanalitykiem, zawsze powtarzał, że podczas wizyt u
terapeutów trzeba być szczerym, więc jestem szczera.
Zakrztusiła się powietrzem i
wyciągnęła butelkę z wodą mineralną, żeby się uspokoić. Pani Doyle aż spadł
monokl.
Po upiciu kilku łyków, Lily
wbiła wzrok w blat. Naturalnie nie skłamała, ale mimo wszystko poczuła się
bardzo dziwnie… Nigdy jeszcze nikomu nie wyznawała, jak bardzo jest w tej
szkole nieakceptowana. Przez pierwsze lata przyjaźniła się tylko z Mary, która
w gruncie rzeczy była okropnie fałszywa i Snape’ em, ale tego nawet nie warto
komentować; dopiero potem do tego grona dopuściła Dor, Emmę, Marę i Remusa.
Mimo to na ogół preferowała towarzystwo chłopców, bo nie byli tacy zawistni i
złośliwi jak przedstawicielki jej płci. Udawała, że nie ma o tym pojęcia, ale i
tak dochodził do niej jakiś odsetek tych złośliwych plotek, które wypuszczały
Piękności- o tym, że ćpa, pije, puszcza się i próbowała kilka razy się zabić.
Była bowiem niemal tak popularna jak Huncwoci, tylko że oni kojarzyli się
wszystkim pozytywnie, a ona należała do wielkich skandalistów. I naprawdę
wszyscy ją nienawidzili. I dbali o to, żeby o tym nie zapomniała.
─ Cóż… No… Wiesz, Lily… ─
Widać było, że pani Doyle nie ma pojęcia, co powiedzieć. – Na pewno nie wszyscy
cię nienawidzą. Na pewno…
─ Jeśli chodzi pani o Dorcas
Meadowes, Marlenę McKinnon i Emmelinę Titanic… no, może jeszcze Remusa
Lupina to… no dobrze, nie wszyscy.
Ale ta czwórka nie za wiele daje przeciw całej szkole.
─ Ale… rozumiem – skłamała
kobieta. – Jednak to chyba trochę zbyt mało, by uciekać z Zaklęć, prawda?
Ach! A więc o to chodzi.
Lily zdziwiła się, że nie
połączyła faktów na samym początku. Odkąd dostała to głupie wezwanie do Doyle,
była pewna, że chodzi o transmutację albo o to, że uderzyła Jamesa (chociaż
zdarzało się to w przeszłości). Nie wpadła jednak na to, że McGonagall już wie,
o jej małych wagarach.
Pięknie.
─ To… To był jednorazowy
wyskok – mruknęła, wlepiając wzrok w swoje paznokcie. – Ja nigdy nie
wagarowałam.
─ I to dlatego kompletnie
zignorowałaś prośby nauczyciela i wybiegłaś w środku lekcji? A potem nie
poszłaś na obronę i transmutację.
Lily oblizała wargi. Może to,
że ominęła transmutację było naprawdę lekkim przegięciem (biorąc pod uwagę
fakt, że McGonagall tylko szuka pretekstu, by ją wyrzucić), a ona nie załatwiła
sobie koniec końców tych korepetycji.
Doyle rozpoczęła swój wywód,
ale Lily kompletnie jej nie słuchała. Stukała paznokciem o blat i cierpliwie
czekała aż, za przeproszeniem, kobieta zamknie otwór gębowy. Mimo że skupiła
się na niesłuchaniu profesorki, mimowolnie dochodziły do niej strzępy monologu:
─ No cóż… wiem, że twój
ojciec ożenił się ponownie, więc może…
─ Tu nie chodzi o to –
przerwała natychmiast Lily, której wzmianka o ojcu przypomniała o medalionie
jej matki.
─ To o co? – westchnęła
Doyle, patrząc rudowłosej prosto w oczy. Dziewczyna nie spuściła wzroku.
─ O to, że ktoś próbuje mnie zastraszyć. ______________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz