Poprzednio
Rozpoczęła się szósta klasa dla naszych bohaterów, ale bynajmniej nie jest ona świeżym startem. Błędy z przeszłości są jak kłody pod nogi, z którymi musi zmierzyć się między innymi Remus, Marlena i Emmelina . Pierwsza dwójka spotykała się ze sobą przez cały poprzedni rok, ale wszystko zmieniło się, kiedy Emmelina, przyjaciółka Remusa od dzieciństwa, pocałowała chłopaka na oczach jego dziewczyny. Remus i Marley starają się uratować swój podupadający związek, ale kolejne sekrety Lupina, w tym odwieczny problem z likantropią, nie czynią spraw łatwiejszymi. Piątą klasą żyje również Lily , która straciła w jej ostatnie dni dwoje swoich najlepszych przyjaciół - Severusa oraz Mary , która przez długi czas spotykała się z adoratorem Lily, Jamesem Potterem. Mary była zazdrosna o relację Jamesa z Lily, pokłóciła się z najlepszą przyjaciółką na śmierć i życie, a potem wzięła udział w wymianie międzyszkolnej do Beauxbatons. Na jej miejsce przybywa Hestia, ekscentryczna kuzynka Syriusza i Jamesa. Ma ona problem z zaaklimatyzowaniem się. Jedyną osobą, która wyciąga do niej rękę, jest problematyczna Emmelina, która przypadkiem niszcząc związek Remusa i Marleny, z większą premedytacją chce odbić ukochanego Syriusza od Dorcas i angażuje Hestię w swoje problemy.
Tymczasem w Hogwarcie pojawia się nowa uczennica, Jo Prewett w jakiś pokręcony sposób połączona z Lily. Tymczasem do Evansowny przychodzi list z medalionem, który nosiła jej biologiczna matka-nieboszczka, jeszcze przed tym, jak porzuciła bez przyczyny całą swoją rodzinę. Retrospekcje pokazują, że tę przyczynę być może jednak miała, ponieważ ojciec Lily, Ethan wiele lat temu romansował z matką Jo, Lukrecją.
Tymczasem w Hogwarcie pojawia się nowa uczennica, Jo Prewett w jakiś pokręcony sposób połączona z Lily. Tymczasem do Evansowny przychodzi list z medalionem, który nosiła jej biologiczna matka-nieboszczka, jeszcze przed tym, jak porzuciła bez przyczyny całą swoją rodzinę. Retrospekcje pokazują, że tę przyczynę być może jednak miała, ponieważ ojciec Lily, Ethan wiele lat temu romansował z matką Jo, Lukrecją.
“Każda rodzina tai w sobie swoiste niezadowolenie, które zmusza do ucieczki każdego jej członka, dopóki posiada on jakąkolwiek siłę żywotną.”
- Paul Ambroise Valéry
Kochana Lily,
Wiem, że ciężko
znaleźć nam wspólny język i w lato prosiłaś mnie, żebym do Ciebie nie
pisała pod żadnym pozorem, ale wydaje mi się, że zrobi Ci się cieplej na sercu,
gdy dostaniesz list od kogoś z rodziny.
Ta cała profesorka
McGonagall napisała do nas, że zawalasz Transmutację, czy coś takiego, ale nie
piszę listu po to, żeby Cię zbesztać, nikt z nas (oprócz niej) pewnie tego nie
zrobi. Zresztą, każdy na świecie ma jakąś piętę Achillesa, prawda? Ja nie umiem
gotować, Ty nie umiesz przemieniać przedmiotów. Wychodzę przy tym gorzej od
Ciebie. Może wzięłabyś jakieś korepetycje, co? Poproś jakiegoś chłopaka, to
taka rada ode mnie i taty.
Zarówno Ethan,
Caroline, jak i ja popieramy Twoją nauczycielkę i uważamy, że się
przepracowujesz. Ja w twoim wieku rzadko zaglądałam do książek, Lily. Nauczysz
się z nich wiele, jasne, ale nie ma na świecie podręcznika na podstawie którego
zrozumiesz życie. Powinnaś raczej poddać się jakieś pasji (Ethan pyta się, czy
grasz w miarę możliwości na jakimś fortepianie i gitarze, bo strasznie łatwo
tych sztuk zapomnieć) albo na życiu towarzyskim, tym bardziej, że masz lżejszy
rok przed sobą, a egzaminy dopiero za kilka semestrów.
Jeśli chodzi o Twoją
ucieczkę z Czarów… (czy jak to się nazywało?) nie przejmuj się. Ja w Twoim
wieku miałam więcej godzin nieobecności niż obecności w szkole, a czepianie się
jakiegoś jednorazowego wybryku to gruba przesada. Ta McGonagul musi być
naprawdę kobietą starej daty.
U mnie i Ethana
wszystko w porządku, u Caroline zresztą też, ale niespecjalnie często z nią
rozmawiam. Co prawda czasami odwiedza Ryana Steele’ a (to Twój chrzestny,
prawda?), a ponieważ Twój ojciec przebywa u niego przynajmniej pięć godzin
dziennie, a ja idę z nim, konfrontacje są nieuniknione. Ciężko jej przywyknąć do
widywania nas razem, ale prosiła koniecznie Cię pozdrowić (pewnie też
utrzymujesz z nią korespondencję, nie?). Ach, zapomniałabym, twoja babcia
kazała Ci uważać przy wyborze korepetytora na Amerykanów i hipisów. Wiesz, jak
bardzo jest uprzedzona.
Mam nadzieję, że choć
raz mi odpiszesz. Przysyłam trochę ciasteczek zbożowych według przepisu Twojej
babci, bo wiem, że bardzo je lubisz.
Ucz się, ale nie
zapomnij o chłopakach,
Rachel
─ Nie rozumiem, dlaczego jej tak nie lubisz ─ zdziwiła się
Dor. – Wydaje się być sympatyczna, jak na macochę.
─ Dokładnie ─ zgodziła się Lily, nakładając na talerz trochę
kaszy. – Wydaje się. Naprawdę jest
pusta, podła i złośliwa. Omotała mojego ojca i próbuje zrobić to samo ze mną,
ale ja, w przeciwieństwie do niego i mojej kochanej
siostrzyczki, nie jestem skończoną idiotką. Poza tym, jaki dorosły o zdrowych zmysłach każe, cytuję:
“skupić się na życiu towarzyskim i nie zaglądać do książek, bo to stek bzdur?!
─ Twój ojciec? – podsunęła jej Dor.
Lily westchnęła i niechętnie przyznała szatynce rację. Nigdy
nie rozumiała zachowania swoich rodziców, a raczej ojca i Caroline, pierwszej
macochy, a teraz Rachel, drugiej macochy. Każde z nich w mniejszy lub większy
sposób powiązane było ze sztuką, a dokładniej muzyką. Nie przypominali
normalnych rodziców, którzy dają szlabany i zabraniają dzieciom multum różnych
rzeczy, jak palenie, puszczanie czy brak przykładania się do nauki. Wręcz
przeciwnie, Lily często miała wrażenie, że jest ona jedyną rozsądną osobą w
całej tej rodzinie. Jedynie ona pamiętała o dokarmianiu złotych rybek w
przedpokoju, o płaceniu rachunków, które domownicy skrupulatnie składali w
misie przypominającej akwarium w kuchni, o kupowaniu jedzenia, o sobotnim
sprzątaniu, a czasami nawet o godzinach ich pracy! Ten list zdecydowanie nie
powinien jej zaskakiwać.
Relacje w rodzinie Evansów były delikatnie mówiąc bardzo
poplątane. Biologiczna matka jej i Tunii – Mary, rozwiodła się z jej ojcem,
kiedy Ruda miała jakieś osiem lat, i wyjechała do Ameryki, na Broadway, gdzie
chciała rozkręcić swoją aktorską karierę, ponieważ West End nigdy jej nie
odpowiadał. Sześć lat później zmarła, ale nigdy nie skontaktowała się z
córkami. Mimo to Lily bardzo mocno ją kochała i przeżyła poważną depresję,
kiedy dowiedziała się o jej śmierci. Właśnie wtedy zmieniła swój wizerunek na –
jak to określiła Emmelina – „punkówę”, i zaczęła się buntować. Oddaliła się też
od siostry i ojca, którzy niespecjalnie przejęli się ów tragedią, twierdząc, że
ponieważ mamę zabił własny kochanek, a ona zamiast zająć się dziećmi
romansowała sobie w Nowym Jorku, nie zasłużyła na ich łzy.
Ojciec zaledwie rok po rozwodzie z matką związał się po raz
kolejny ze swoją koleżanką z pracy i dalszą kuzynką swojego najlepszego
przyjaciela, Caroline Steele. Ruda długo przekonywała się do macochy, ale w
końcu szczerze ją polubiła i zwierzała się jej z niemal wszystkiego, traktując
kobietę jak drugą matkę. Wszystko byłoby pięknie i cudownie, gdyby Ethan Evans
nie był tak kochliwy i nie ożeniłby się po raz trzeci z kolejną kobietą, Rachel
McCollough, która była od niego młodsza o trzynaście
lat. Nowej macochy Lily zdzierżyć nie potrafiła, tęskniła za Caroline i Mary,
dlatego postanowiła otwarcie gardzić nową żoną jej ojca, łudząc się, że pójdzie
on po rozum do głowy, wydorośleje i przestanie szukać sobie coraz to młodszych
dziewczyn!
To samo zakomunikowała mu babcia dziewczyny, matka jej
biologicznej rodzicielki, Agnese Oldisch, wyjątkowo apodyktyczna i władcza
Włoszka, która całe „dziwactwo” Ethana Evansa zwalała na amerykańskie korzenie,
artystyczną duszę i słuchanie muzyki hipisów. Fakt faktem, jej babcia nie
należała do tolerancyjnych osób i czasem doprowadzała ją do szału, każąc „zdjąć
te śmieszne buty” i „przestać ubierać się jak czarna wdowa”, ale ona i Tunia
zawsze dzwoniły po nią, kiedy chciały, żeby ktoś przemówił ich ojcu do
rozsądku. Niestety, nawet najazd Agnese nie zatrzymał takiej katastrofy jak
wesele ojca i Rachel.
─ Oddałabym wszystko, żeby mieć taką rodzinę jak twoja –
szepnęła do siebie Dorcas, mając nadzieję, że Ruda jej niedosłyszy. Pomyliła
się.
─ Mówisz tak tylko dlatego, że nie masz porównania. Twoi rodzice nigdy nie traktowali cię jak zwykle traktuje się córki. A skoro po raz pierwszy doznałaś takiego uczucia, sama
różnica bagatelizuje niedoskonałości całej tej rodziny, takie jak Rachel – oznajmiła Lily tonem eksperta.
Dorcas spiorunowała ją poirytowanym spojrzeniem.
─ Zdaje mi się, że za dużo czasu spędzasz z panią Doyle, bo
zaczynasz gadać od rzeczy jak ona.
─ To raczej dlatego, że mój kuzyn Jordan studiuje
psychoanalitykę – sprostowała Lily. –Wyjaśnił mi wiele zagadnień, a jak się
słucha takiego nawijania przez całe wakacje, uczy się też podobnej gadki.
Dorcas, która w przeciwieństwie do przyjaciółki miała do
wszystkiego lekki dystans, pomyślała, że Lily ma naprawdę krytyczne spojrzenie
na świat. I tą skłonność do używania staroświeckich słów. Uczciwie mówiąc
raczej ciężko się z nią rozmawiało, ale za to wyśmienicie przepisywało zadania.
Wystarczyło tylko podłożyć haszysz, coś jak: „Słyszałaś, że Minister Magii chce
usunąć osobny departament sportowy dla kobiet i połączyć go z męskim?”, a ruda
już zaczęła dryfować i rzucać swoje feministyczne hasła, kiedy Dorcas w
najlepsze kończyła pisać o tymczasowych i przewlekłych skutkach Eliksiru
Jegginsa. Już wyciągała z torebki swoją podkładkę do pisania z klipsem, kiedy
nieoczekiwanie coś o wiele bardziej zajmującego niż ściąganie od Lily przykuło
jej uwagę.
─ Co spowodowało, że przywitałeś dzisiaj tak wcześnie dzień,
panie Black?! ─ krzyknęła, szczerząc się prawdopodobnie tak mocno jak ci
żebracy imigranci, prosząc o klepaki „na chleb”, których widziała z Lily w
wakacje pod jednym z teatrów londyńskiego West Endu.
„Pan” Black natychmiast spojrzał w jej kierunku i również
się uśmiechnął, ale trochę w mniej żebracki sposób, a raczej seksowny, taki, z
którym Syriusz prawdopodobnie przyszedł na świat. Na miejscu położnej w Mungu
Dorcas prawdopodobnie wywróciłaby się z nim na ziemię. Może nawet i tak było.
To wyjaśniałoby dlaczego chłopak żyje w swoim własnym świecie – po prostu
nieźle uderzył się w głowę za młodu.
Na kilka sekund wszystko zwolniło – rzeczywistość, świat,
otoczenie. Nikt nie jadł śniadania, nikt nie nawijał o planach podbicia świata
przez jej cierpiącą na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne macochę, nikt nie
chichotał, słysząc plotki o tym, co Mark Landris i Larissa Richardson robili w
łazience Jęczącej Marty. Była tylko ona, i tylko Syriusz, zmierzający do siebie
jak dwa, cholernie skuteczne magnesy. I potem zapewne w rytm anielskiej melodii
albo jakiegoś cudownego folka, Syriusz podejdzie do niej, ujmie jej twarz w
dwie ręce i szepnie zmysłowo jak… jak w sumie to ON, ale bez zbędnej koszulki:
─ Ty. Tylko ty mogłaś skłonić mnie do skrócenia sobie życia
przez niedobór snu, jedyna ma miłości…
─ To nie jest film z Marilyn Monroe, Dorcas ─ zgasiła ją
Lily, prawdopodobnie domyślając się z tym swoim uprzedzeniem do wszystkiego co
romantyczne, o czym jej przyjaciółka teraz myśli. ─ A Black to nie twój Wallach
czy Montgomery Clift. Ani nawet Clark Gable.
Dorcas zignorowała to ironiczne nawiązanie do jej ulubionego
filmu, który Lily uważała za idiotyczny. Ona wierzyła w głęboko drzemiący w
Syriuszu romantyzm. Niestety, chyba to nie był dla niego dobry dzień, bo jego
niesatysfakcjonującą odpowiedź nie można tłumaczyć w żaden inny sposób:
─ Rano zawsze jest najlepsze jedzenie, mała.
I cmoknął ją lekko w policzek, a ona zarumieniła się tak, że
można by pomylić ją z dorodną czereśnią. Przy tym oczy miała tak nieobecne,
aczkolwiek w niego wpatrzone, że Black mógł postawić swój motor, iż dziewczyna
padłaby jak długa, gdyby tylko nie siedziała na ławie. Zabawne, mimo że całował
się z Meadowes – nie tylko po policzkach – przez całe wakacje, nawet takie
niewinne gesty zwalają ją z nóg.
Ciekawe, co by było gdyby w gratisie włożył jej rękę pod
bluzkę? Ktoś by zauważył? Tak wcześnie rano prawie nikt nie jada, zresztą,
uwypuklenie w okolicach jej piersi maskowałby częściowo ten wielki chlebak,
koło którego usiadła… Syriusz uśmiechnął się łobuzersko na tę myśl. Uwielbiał
publiczne okazywanie uczuć, dlatego wykorzystywał wszystkie nadarzające się
okazje. Żadna dziewczyna nigdy nie protestowała.
Oprócz Meadowes. Tej słodkiej, niewinnej i lekko głupiutkiej
Meadowes, która nie dała wciągać się we flirty od czwartego roku, z powodu tej
swojej depresji i żałoby rodzinnej po stracie siostry… Oczywiście, ta depresja
nie była na tyle głęboka, żeby po zeszłorocznym Sylwestrze nie dać się
zaciągnąć do jednego z pustych sypialni u Declana Sterne’ a, u którego on,
James i Dor byli na domówce… ale to inna historia. Ważne, że przez całkiem
imponujący szmat czasu ściągnęła mentalność od Lily Evans i zgrywała dziewczynę
z kompleksem Dafne.
Tak, Dorcas Meadowes kiedyś naprawdę sprawiała, że jego
serce zaczynało szybciej bić. Wciąż tak było, jasne, ale… Syriusz należał do
wolnych ptaków, ludzi nie szukających zobowiązań, takich, których nie da się do
nikogo uwiązać. Nienawidził więzów. Dorcas mogła być piękna, słodka i
delikatna, naprawdę czarująca, ale nie zmieniało to faktu, że i tak, i siak, z czasem
trafi na listę zwykłych, przejściowych, letnich romansików.
A poza tym dziewczyny to jedynie zwykłe umilenie życia. Nie
jego ścisły punkt. Nad związkami w hierarchii ważności stawiał przyjaźń i w tej
materii nie był już tak zmienny i nieszukający więzów. Może i sprawiał wrażenie
zdystansowanego, skupionego na własnej osobie, ale naprawdę wskoczyłby za
Jamesem, Remusem czy Peterem w ogień, i tutaj akurat spokojnie można było
powiedzieć, że jest wierny jak – o, ironio! – czarny, kudłaty pies. Wcale nie efemeryczny.
─ Lepiej żebyś na policzkach pozostał, Black, bo wolę
potrzymać w żołądku moją owsiankę ─ odezwał się kolejny głos, już nie tak
słodki i niewinny jak Dor. Ten głos był szorstki, przepełniony ironią, goryczą
i swego rodzaju wyższością. W ten sposób mówiło tylko pięć, znanych mu megier –
McGongall, Pince, Pomfrey, jego matka i Lily Evans.
Oto przykład osoby efemerycznej.
Jaki był kontrast pomiędzy Evans a Dor! Jak bardzo te dwie
się różniły! To aż komiczne, że dwie tak różne osoby jak apodyktyczna, złośliwa
i pozbawiona wrażliwości Lily Evans i słodka, ciesząca się życiem, krucha jak
porcelana Dorcas Meadowes mogły przyjaźnić się na dobre i na złe. Po prostu
komiczne.
I tak samo zabawne było to, że te dwie rozumiały się tak
świetnie, tak bardzo jedna drugą uwielbiała, a z kolei Syriusz tak, jak
zachwycał się swoją dziewczyną, tak nie mógł zdzierżyć Evans.
Dlatego zupełnie ignorując swoją chęć dotarcia z Dor do
drugiej bazy, usiadł naprzeciwko rudowłosej, mając nadzieję, że uda mu się
doprowadzić ją do szewskiej pasji. Uwielbiał ją denerwować. Tym razem to jednak
Ruda zaczęła wojnę:
─ Gdzie twoja druga połówka? ─ spytała sceptycznie. Dorcas
domyśliła się, że na pewno nie mówi o niej, bo w końcu siedzi tuż obok. Ale
pewnie nawet gdyby tak nie było, Lily nawiązałaby z tą „drugą połówką” do kogoś
innego.
Syriusz załapał aluzję.
─ Jamesa tu nie ma. Musisz poczekać z puknięciem go w jakimś
schowku na miotły do lunchu.
─ Nie pukam go ─ wywróciła oczami.
─ W takim czy innym wypadku nie możesz go teraz męczyć. I
lepiej daruj sobie to już na dobre.
Mówienie Lily Evans, że ma przestać coś robić, było w opinii
Dorcas najlepszym dowodem na to, jak bardzo odważny jest jej chłopak.
─ Jaki jest twój problem, Black? ─ zapytała, wskazując na
niego zębami widelca, zupełnie jakby trzymała śmiercionośny trójząb i pytała,
jakie będą jego ostatnie słowa przed śmiercią.
─ Taki, że James ma ciekawsze rzeczy do roboty, niż
znoszenie twoich ciągłych humorków, Evans. I tak robi to wystarczająco długo,
że zasłużył na coś więcej niż twoje nieustanne mieszanie go z gównem. A że znam
dumę tego chłopaka, to wiem, że żeby tak się kompromitować musi mieć jakąś
zachętę, więc czemu nie schadzki w klaustrofobicznych pomieszczeniach, co nie?
Lily przypominała w tej chwili bardziej gorgonę niż
szesnastolatkę.
─ Chciałam go tylko o coś zapytać, ale skoro do wszystkiego
musisz dorabiać zboczoną historyjkę, którą potem w formie komiksu nabazgrzesz z
drugiej strony swojego eseju na eliksiry, to już nie mój problem.
─ Zapytać? ─ zakpił.
─ Ja pieprzę, Evans, byłem pewien, że
w życiu tylko odmawiasz!
Następne, co Dorcas zanotowała to syknięcie z bólu jej
chłopaka (miała zamknięte oczy, zbyt przerażona, jaka będzie reakcja Lily na tę
zaczepkę), a potem głośne prychnięcie i równie głośny szelest rozrywanej
papeterii, czyli tego, co niegdyś było listem Rachel Evans do swojej
pasierbicy. Po czym…
─ Czy ona…? ─ zająknęła się i wzdrygnęła, kiedy Syriusz z
całą swoją, heroiczną siłą cisnął widelcem w stół, aż sok jej się rozlał. Potem
zaczęła chichotać, mimo że nie powinna śmiać się z nieszczęścia Syriusza,
swojego spełnienia, do którego przywiązana była każdym włókienkiem duszy. ─ Czy
ona tym widelcem…?
─ Czy ta histeryczka wbiła mi w rękę widelec?! ─ warknął
oskarżycielsko i Dorcas przestała się śmiać. ─ Wyobraź sobie, że tak! I nie mam
pojęcia z czego tak rżysz, Meadowes!
─ Och, Syriuszu, wiesz jak bardzo cię uwielbiam, ale… no,
musisz przyznać, że to było lekko zabawne
─ mruknęła przepraszająco i znów zatoczyła się śmiechem, splatając jego i jej
dłoń, po to, żeby precyzyjniej spojrzeć na ranę zadaną krwiożerczym sztućcem.
Musiała przyznać, że jak na dziewczynę, która nie potrafi odkręcić słoika, Lily
wbiła widelec w rękę chłopaka zadziwiająco mocno. Poklepała go po rankach, z
których sączyło się trochę krwi i zawinęła mu dłoń w serwetkę. ─ Nie panikuj,
nie musisz iść do pani Pomfrey ani do McGongall, no chyba, że chcesz im
streścić ten zamach na swoje życie.
─ Twoja przyjaciółeczka to pieprzony mistrz zbrodni,
Meadowes! ─ prychnął Black, wyrywając swoją ciężko zranioną dłoń z jej objęć. ─
Nie mogę jej oddać, bo to krok godny Smarkerusa, i nie mogę nic innego z tym
zrobić, bo… wyjdę na skończonego kretyna.
─ Ale nie możesz pozwolić jej też dźgać cię prozaicznym
narzędziem do chwytania jedzenia ─ zaśmiała się, zbliżając swoje usta z
uniesionymi kącikami do tych jego, wygiętych w grymasie niezadowolenia. ─ I
tak, Lily jest mistrzem zbrodni, jednak… no, jest jakiś progres, nie? Przybyłeś
w obronie Jamesa i… cóż, Lily nigdy jeszcze – z tego co pamiętam – nie wbiła mu
widelca w… niezmiernie delikatną
kończynę, chociaż to brzmi lekko dwuznacznie ─ zachichotała, praktycznie
śmiejąc się do jego podniebienia. Pokonała zbędne milimetry i cmoknęła go
delikatnie w usta. Przez całe jej ciało przeszedł ciepły, przyjemny dreszcz. Po
kilku niewinnych muśnięciach, Black lekko przekrzywił szyję i szepnął tym samym
zmysłowym tonem, którego użył w jej wcześniejszych wyobrażeniach:
─ Wiesz jak możesz wynagrodzić mi tę zniewagę?
Dorcas głośno się zastanowiła:
─ Mam przyjść na naszą randkę odstawiona?
Black pokręcił głową.
─ Odstawiona mogłabyś przyjść gdyby Evans tylko napluła mi
na twarz.
─ A skoro popłynęła ci z dłoni krew ─ zaśmiała się ─ to mam
przyjść w gorsecie i stringach, tak?
─ W gorsecie i stringach mogłabyś przyjść gdyby Evans tylko
wbiła mi w rękę swoje śmiesznej długości pazurki.
─ Czyli…? ─ przeciągnęła sylabę. Black uśmiechnął się
łobuzersko:
─ Czyli przyjdziesz naga.
♣ ♣ ♣
Kotylion 1974, Dwór
Meadowesów, Cardiff.
Dwóch chłopców,
dwie dziewczyny i łódka – to jedyne, co zauważyłby James, gdyby spoglądał na
swoje własne położenie z daleka. I zapewne, gdyby na moment stał się zwykłym,
szarym przechodniem, nie wziąłby tego widoku za nic nadzwyczajnego. Po tej
stronie jeziora warunki do wiosłowania były wręcz idealne, a pełno młodzieży o
tej porze roku wypożyczało łódki za śmieszne pieniądze i próbowało swoich sił w
kajakarstwie albo żeglarstwie. Jednak nawet zwykły, mugolski przechodzień,
którym James by się stał, przyjrzawszy się dokładniej tej czwórce, już nie
brałaby ich za takich zwyczajnych.
Po pierwsze, żadne z nich nie wiosłowało, a łódka i tak
pięknie unosiła się po tafli jeziora, a nawet spokojnie płynęła do brzegu.
Po drugie, jeden z chłopców trzymał w ręce petardy.
Po trzecie, jedna z dziewcząt była ćwierćwilą i nie dało się
przejść obok niej obojętnie.
James jednak nie był zwykłym, niemagicznym przechodniem i
wtedy nawet nie myślał o tym, co mugole mogą pomyśleć, bo Skye DeVitt, jego
dziewczyna, nie dawała mu się skupić czy nawet odetchnąć. Zazwyczaj Skye raczej
stroniła od publicznego okazywania uczuć, ale dzisiejszego wieczora łamała
wszelkie swoje opory, a sam Potter nie miał pojęcia, jak daleko by to wszystko
zaszło, gdyby tylko Syriusz nie klaskał jak w cyrku i nie śmiał się jak hiena,
no i gdyby Mary, wila, o której mowa, nie chrząkała przynajmniej dziesięć razy
na sekundę.
Ta farsa ciągnęła się i ciągnęła przez jakiś czas, aż
niespodziewanie Mary wydała z siebie głośne „och!”, pomachała do kogoś na
brzegu tak energicznie, jakby miała przynajmniej nierówno pod sufitem i
wychyliła się bardzo mocno z łódki, lekko przechylając ją na prawo. Ciężka
sukienka podeszła jej do góry, na co DeVitt wywróciła oczami.
─ Serena! ─ wrzasnęła Mary, tak głośno, że zapewne rozbolało
ją gardło.
Jej jasne włosy błyszczały przy każdym ruchu za sprawką
uroku wili, którego w tej chwili dziewczyna wręcz nadużywała. Skye złapała
Jamesa zaborczo za nadgarstek, ale on nie był pewien, czy to dlatego, że
chciała uchronić go przed Mary, czy też przed Sereną, swoją najbliższą,
dziewczęcą przyjaciółką.
Smukła sylwetka Sereny odmachała serdecznie Mary, a włosy
zabłysły jej w podobny, może trochę bardziej umiejętny, sposób. Oprócz złotych
włosów, od uroku wili emanowały szare, nieprzeniknione oczy dziewczyny, jej
szlachetne, wydatne rysy i – co niewykluczone, że nie było wcale objęte
urokiem, ale ewidentnie najbardziej przykuwało uwagę Jamesa – kształtne,
pudrowo różowe usta.
Syriusz frywolnie zagwizdał, za co Mary kopnęła go w goleń,
a zaraz potem wrzasnęła jak mała dziewczynka, widząca dżdżownicę, bo Black
przechylił łódkę jeszcze bardziej, a ona z głośnym pluskiem wpadła do wody.
Serena ryknęła śmiechem.
Czarna plama.
Nad jeziorkiem dwie dziewczyny, szczelnie opatulone
ręcznikami głośno podciągały nosem. Dorcas Meadowes mocno wtulała się w swoją
kuzynkę Bertę, wydzierając się, ile sił w płucach: „MORDERCY!”, a ta co chwila
szeptała uspakajające „cii… cii”.
Obok niego Mary wynurzyła się z wody, jej sukienka kleiła
się do jej skóry i przebijała pewne miejsca, ale wielce prawdopodobne, że wila
przewidziała podobną sytuację i z premedytacją pozbyła się biustonosza.
Oczywiście nie chodzi o to, że przewidziała dzieciobójstwo na balu debiutantów,
ale pewnie miała jakieś nadzieje na huczniejsze zakończenie tej imprezy i nie
potrudziła się z ubraniem bielizny. James odwrócił wzrok.
─ Daj spokój, Jimmy ─ szepnęła zmysłowo, znowu wypuszczając
swoją aurę. ─ Wciąż nie mogą znaleźć… reszty
Calliope. Chyba po raz pierwszy żal mi Meadowes, wiesz?
Czarna plama.
Syriusz śmiał się głośno w swoją poduszkę, a Skye dalej
rzucała w niego jakieś dziwne zaklęcia. W kominku tańczyły płomienie, a on
siedział tam obok Mary i Sereny, obydwie miały podkrążone oczy i co chwila jedna
albo druga układała głowę na jego ramieniu. I wtedy do pokoju wbiegł brat Mary,
trzymający w ręce małą lalkę z gałganków, której szmacianą sukienkę ktoś
podpisał dziecięcym pismem: CALIOP MEDOWS.
─ Skąd to masz? ─ zainteresowała się siostra przybysza,
gwałtownie wstając z poduszek, na których leżała z nim i ze Skye przy kominku.
─ A stąd, że wiem, kto zamordował Calliope Meadowes.
Syriusz szturchnął Jamesa w ramię z taką siłą, z jaką
kilkanaście minut wcześniej Lily Evans wbiła mu w rękę widelec, o czym –
oczywiście – Potter jeszcze nie wiedział. Chłopak, oszołomiony nagłym
przeskokiem z fazy REM do rzeczywistości szarej i realnej, potrzebował kilku
głębokich, dotleniających oddechów, by oprzytomnieć.
To było dwa lata temu. Nikt już o tym nie pamięta. Jest w
Hogwarcie, a nie w Cardiff.
To tylko sen.
─ Znowu śniłeś o pożarze domu Walkerów? – zapytał zdawkowo
Syriusz, zauważając jego minę, a potem sięgnął do szafki nocnej po okulary.
James zamrugał parokrotnie, ale zdołał wydukać coś z siebie dopiero kiedy Black
brutalnie wcisnął mu na nos jego browline’ y.
─ Nie… o kotylionie z siedemdziesiątego czwartego ─ mruknął
wymijająco.
Kiedy dla Jamesa cały świat przestał składać się jedynie z
mglistych, pstrych plam, a sprzed jego oczu na chwilę zniknął obraz laleczki
Calliope Meadowes, zauważył, że Syriusz ma amatorsko – czyli serwetką –
zabandażowaną dłoń. A ten fakt musiał przykuć jego uwagę, jako że James zwykle
wykazywał szerokie zainteresowanie wszelkim uszkodzeniem skóry u Blacka, bo
zawsze wiązały się z tym naprawdę
przezabawne historie.
─ Co ci w rękę? ─ spytał.
─ Twoja dziewczyna wbiła mi w nią widelec – powiedział
ironicznie, ale James nie wycisnął z niego żadnej dodatkowej informacji, bo
drzwi do dormitorium Huncwotów ponownie się otworzyły, a do środka wlazła
Hestia, poprawiając sobie włosy.
─ Wy już na nogach? ─ zdziwiła się i padła na łóżko Petera,
otwierając jakąś książkę, która na nim leżała. ─ To dobrze. Pomożecie mi z
czymś.
─ Hmm… nie ─
warknął Syriusz. Jonesówna zignorowała go i spytała śmiertelnie poważnym tonem:
─ Na ile oceniacie swoje relacje z kobietami?
Zapanowało prowizoryczne milczenie, trwające ułamek sekundy.
Ten ułamek sekundy, jaki Potter i Black potrzebowali do wciągnięcia brzuchem
powietrza, niezbęnego by ryknąć śmiechem.
Hestia, z natury bardzo wyrozumiała, co do tych wszystkich
dziwactw chłopców, nie wykonywała żadnych ruchów (prócz mrugania), dopóki jej
kuzyni się nie uspokoili. Dopiero wtedy pogrzebała w swojej torebce i –
uprzednio przeprasowując ją dłonią – rzuciła w ich kierunku gazetę, na której
okładce obok esów i floresów, soczystą czcionką napisano: CENTAUR – magazyn wróżbiarski. Tematem numeru, który Jonesówna
kilkanaście razy podkreśliła neonowym flamastrem, był menset.
─ Toples elfów? ─
zakpił James, otwierając pierwszą stronę. Widniało tam zdjęcie dziewczyny z
odstającymi uszami w bardzo skąpym ubranku. Chłopak uniósł brew go góry. ─ Jestem
prawie pewien, że to czasopismo wydawane przez jakąś sektę. To niebezpieczne.
─ Otwórz na stronie piętnastej ─ nakazała ze stoickim spokojem.
─ MENSET jest to spis najlepszych aspiracji na daną lunację z podziałem na
horoskop klasyczny, indiański i chiń… ej, nie drzyj tego!
─ Czytasz za dużo gniotów, kuzyneczko.
─ W każdym razie ─ ciągnęła twardo. ─ Było tam napisane – z
tego co pamiętam, bo nie przeczytamy już tego artykułu, gdyż zaginął w
czeluściach nicości, zepchnięty tam przez współczesnego BARBARZYŃCĘ, czyli
przez CIEBIE, JAMES – że powinnam skupić się na swoim życiu uczuciowym, bo
zbliża się zaćmienie jednego z księżyców Sa…
─ Tak, zgadzam się – uciął Syriusz. – Idź znajdź sobie
kogoś, kto zerżnie cię porządnie i wybije te bzdety z głowy.
─ …dlatego obawiam się, że zachowuje się źle, i głupio, i
żałośnie, odwołując moją randkę z Jaydenem Rasakiem i…
─ A co mają do tego nasze relacje z pin…?
─ To, że… o! Cześć, Peter – przerwała w pół tyrady Hestia,
bo Pettigrew wszedł do wyjątkowo zaludnionego o tej porze dnia dormitorium.
─ Hej – przywitał się niepewnie, bo bardzo nie lubił, kiedy
w jego dormitorium przesiadywały dziewczyny, nawet jeśli były kuzynkami jego
współlokatorów.
Zapomniał zabrać podręcznika do Zielarstwa, więc wyciągnął
kufer spod łóżka i zaczął go szukać, łudząc się, że wyjdzie niezauważony i
niezmuszony do rozmowy. Hestia, która należała do bardzo towarzyskich osób, od
razu skupiła całą swoją uwagę na biednym Peterze, nie zdając sobie sprawy, że
go onieśmiela.
Przykucnęła obok jego kufra i pochyliła się na tyle, że
spuszczone oczy Petera, musiały zauważyć jej głowę.
─ Może ty mi doradzisz? – spytała bezpośrednio, ciągnąc
chłopaka za rękę i sadowiąc go na łóżku Jamesa. Dosiadła się do niego i nim
zdążył zaprotestować, już wtajemniczała go w szczegóły swojego życia
prywatnego:
─ Byłam umówiona z Jaydenem Rasakiem – zaczęła. – Ale
zdarzyło się coś, co tak jakby sparaliżowało mnie w dalszym działaniu i… muszę
ją, tę randkę, przełożyć, ale znam dziwaczne reakcje chłopaków na odwoływanie
randek i…
─ Czy Rasac nie jest przypadkiem znany z tego, że zawala
wszystko, gdy… ─ wtrącił zmieszany Peter, gdy nagle James upuścił butelkę
kremowego piwa, którego zapas zabrał jeszcze z domu. Jego wyraz twarzy wyrażał
przerażenie.
─ Ten twój Jayden jest JAYDENEM RASAKIEM?! – wypalił.
─ DLACZEGO nic nie mówiłaś?! – dodał równie zbulwersowany
Syriusz.
─ MÓWIŁAM! – oburzyła się Hestia, która była przekonana, że
zaakcentowała jego nazwisko przynajmniej kilka razy. A poza tym, Syriusz kilka
dni temu przyłapał ją na baraszkowaniu z Rasakiem w bibliotece, więc logiczne
było, że to właśnie z TYM Jaydenem wybiera się do Hogsmeade.
Oczy Jamesa powiększyły się do rozmiarów galeonów, a Black
dostał ataku nagłego przeklinania, który po raz pierwszy dzisiejszego dnia nie
był związany z Lily Evans, widelcem i rozlaniem jego cennego ichoru.
Hestia zamrugała parokrotnie, ze zdumieniem obserwując
dalszy ciąg wydarzeń. Dwoje jej kuzynów wymieniło bardzo znaczące spojrzenia,
po czym wcisnęło się pomiędzy nią a Pete’ a, robiąc bardzo słodkie oczka. Black
nawet złapał ją za rękę i pocałował z wielkim szacunkiem.
Coś nowego.
─ Wcale nie chcesz
odwoływać randki z Rasakiem – mruknął Black, odchrząkając wymownie. Hestia
zajęknęła się.
─ On ci się naprawdę podoba
– poparł go James, sięgając po jej drugą dłoń. Zarówno ona, jak i Peter
dosłownie rozdziawili usta w wyrazie szoku.
─ Ale… no cóż, wiecie… to nie jest takie proste, bo…
─ WCALE nie chcesz tego robić.
Hestia wyrwała się z objęć kuzynów i wstała na równe nogi,
tak dynamicznie, że aż zakręciło jej się w głowie.
─ Dobra ─ mruknęła, kiedy zawroty ustały, ignorując to, że
James wstał, żeby podtrzymać ją przed niewątpliwym upadkiem. ─ O co chodzi?
Przewidując, że Black i Potter jedynie niewinnie się
uśmiechną, swoje ciekawskie spojrzenie skierowała w stronę biednego Pete’ a.
─ Jayden Rasac jest bardzo emocjonalny – odparł tamten,
wzruszając ramionami. ─ Ostatnio, kiedy rzuciła go dziewczyna, opuścił sobie na
głowę kryształową kulę blagierki Powell. Był w Skrzydle Szpitalnym przez
następne dwa tygodnie.
─ Eee… okej – mruknęła
Hestia, która nie wydawała się być wcale zdumiona, że jej nowa sympatia zruca
sobie na głowę ciężkie przedmioty po miłosnym rozczarowaniu. – A obchodzi was
to, bo…?
─ Jayden jest ścigającym – zauważył trzeźwo James. – W
dodatku środkowym.
─ Bez niego cała ofensywa naszej drużyny zejdzie na psy –
dodał Syriusz, który uwielbiał używać wszystkich frazeologizmów związanych z
najlepszymi czworonożnymi przyjaciółmi człowieka.
─ Aha. Okej –
powtórzyła Jonesówna, czując, że głupieje coraz bardziej z sekundy na sekundę.
– Ale… nie przesadzacie trochę? No wiecie, my nie byliśmy jeszcze na ani jednej
randce. Raczej nie jest do mnie przywiązany na tyle, by chcieć się zabić.
─ To nie chodzi o to – jęknął z zażenowaniem Black,
odzywając się w taki sposób, jakby rozmawiał z czterolatką. ─ Mecz jest już
niedługo, a to okres, kiedy nam wszystkim puszczają nerwy. Jaydenowi
szczególnie, bo nie jest on typem, który jest odporny na stres. Obawiam się, że
to, że poczucie, że jest dla ciebie nieatrakcyjny na tyle, że robisz coś innego
podczas Hogsmeade, jedynie przeleje szalę goryczy. A propos… CO ROBISZ ZAMIAST
TEJ RANDKI?
Hestia już miała wyjaśnić, co spowodowało, że postanowiła
narazić się księżycom Saturna, gdy uderzył ją fakt, że to dotyczy Syriusza (a
dokładniej psucia jego randki), a Syriusz stał przecież przed nią, czekając na
odpowiedź. Ugryzła się w język.
─ Spotykam się z Emmeliną – powiedziała.
James zamrugał.
─ Z Titanic.
─ Taa…
Syriusz zachichotał nerwowo:
─ I próbujesz mi, kurwa, wmówić, że panienka
jestem-pusta-i-głupuitka-mam-bulimię Emmelina Titanic jest ważniejsza niż wynik
w meczu ze Ślizgnami?
─ Panienka mam co?
─ Co ty w ogóle
będziesz z nią robić? – przerwał jej James, równie rozdrażniony i
nieusatysfakcjonowany jej odpowiedzią jak Syriusz. – Kupować kucyki? Pluszowe
jednorożce?
─ Będę robiła dziewczęce
rzeczy! – oburzyła się. – Nie jesteście dziewczynami,
więc tego nie zrozumiecie.
─ Nie żeby coś, ale tak właściwie to ty mieszkasz z Titanic. Dlaczego nie możecie zrobić dziewczęcych rzeczy z nią chociażby
TERAZ?
─ Bo to zależy od pewnych innych okoliczności. Których nie da się przełożyć, a moją randkę z
Jaydenem, tak!
Peter, wyczuwając wyraźne napięcie w dormitorium, napchał
trochę cukierków-toffi do kieszeni spodni i czmychnął stamtąd, mijając się w
drzwiach ze skonsternowanym Remusem, który – widząc Hestię, srogą i pewną swego
niczym pogańskie bóstwo oraz klęczących przed nią i całujących jej majestat
Syriusza i Jamesa – zachwiał się na własnych nogach. Wiele lat temu poprzysiągł
sobie, że nic go już nie zaskoczy w tym dormitorium. A jednak.
─ Hmm… cześć –
wydukał Remus, skierowując na siebie wzrok całego niezwykle gęstego zaludnienia
dormitorium.
Hestia skrzyżowała ręce na piersi i nie rozluźniając ich
pobiegła w pod skokach do Remusa, głową każąc mu podejść bliżej.
─ O… kej –
wydukał, wcale nie chcąc pchać się w ten cyrk.
Usiadł jednak zrezygnowany na swoim łóżku i w bezpiecznej
odległości oglądał dalsze poczynania jego kolegów i ich kuzynki. Po kilku
krzykach, wrzaskach, piskach, groźbach, prośbach, uderzania się otwartymi
pięściami, a nawet gryzienia się po łokciach, Hestia skapitulowała:
─ Okej, okej. Zrobimy to tak – ja powiem Jaydenowi, że hmm…
że będę chora.
─ A potem on zobaczy cię w sklepie z kostiumami króliczków i
czerwonymi, koronkowymi stringami.
─ Sugerujesz, że mój nowy chłopak chodzi po sklepach z
kostiumami króliczków?
Remus odchrząknął.
─ Jeśli można się wtrącić – oprócz tego, że sam pomysł jest
dziecinny, naiwny i głupi – można faktycznie coś z niego wycisnąć. Chyba
wiecie, jak w Hogwarcie działają plotki. Szepniemy jednej z Piękności, że
Hestia spadła ze schodów, to polecą z tym do Jaydena, zanim nabijesz sobie tam
chociaż siniaka. Jeśli pokierowalibyście nimi rozmyślnie i sprytnie, to może to
wyszłoby jeszcze sprzedajnie, chociaż… - chłopak urwał, zawstydzony, że dał
wciągnąć się w tą dziecinadę.
─ Chociaż uważasz, że jesteśmy chorzy i że bawimy się jego
kosztem – dokończył Syriusz, śmiejąc się jak Szalony Kapelusznik.
O, nie.
─ O, nie, nie, nie – przerwała im Hestia. – Nie będziecie
robić Jaydenowi żadnych głupich kawałów, bo wtedy załamie się nawet jeszcze
bardziej i zamiast kryształowych kul i globusów zrzuci sobie na głowę cegłę.
James mrugnął porozumiewawczo do Syriusza, który zareagował
podobnie. Hestia rozpoznając ten tik, natychmiast zareagowała, obawiając się,
że może już być za późno.
Trzeba było znaleźć im inne zajęcie… dać inną zabawkę…
podrzucić jakiś haczyk… Plan wpadł jej do głowy wyjątkowo szybko.
Hestia, ty geniuszu, skomplementowała
się w myślach.
─ Na waszym miejscu skupiłabym się na Peterze.
Zarówno James i Syriusz, jak i Remus zareagowali
natychmiast. Kiedy padało imię jednego z nich, wszyscy jakby wybudzali się z
letargu. Wybałuszając oczy, jęli pytać ją jeden przez drugiego, co jest grane.
─ Czy on kiedykolwiek był
z kimś w Hogsmeade? – spytała ironicznie. – Jak… kolwiek? Wiecie, wy planujecie randki dla siebie, i podwójne randki
dla siebie, i psucie randek dla siebie, i odwyłowanie randek dla mnie, a on siedzi z boku, patrzy się
na was bez zrozumienia i… ─ westchnęła ciężko. – W Beauxbatons znałam chłopaka
o imieniu Apollo (James zachichotał,
Remus westchnął, a Syriusz ziewnął). Nie mógł znaleźć sobie absolutnie żadnej
dziewczyny, chociaż nie był brzydki ani nie zrzucał sobie na głowę
kryształowych kul. Wynikało to z jego…
─ …imienia – szepnął teatralnie Syriusz.
─ …nieśmiałości, ej,
nie chichoczcie! Chodził on z nami do Trójki, a moi koledzy z bractwa – Jaques,
Gaston i mój chłopak Chase, urządzili Kupiniadę.
─ Co? – pokręcił
głową Remus, który nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś – nawet Hestia -
wymawiał brzmiące na angielski słowo,
którego znaczenia nie znał.
Hestia zacharczała.
─ Kupiniadę od kupidynów.
Wiecie, ku-pi-dy-nów. Od Kupidyna. Od Amora. Od Erosa. Syriuszu, ty
powinieneś kojarzyć to imię.
─ Powinienem? -
zdumiał się Black, któremu ani imię Kupiyn, ani Amor, ani Eros nic nie mówiło.
─ Oczywiście, że tak! – machnęła rękoma Hestia, jakby
chciała odfrunąć. – Twoje, jak i moje imię pochodzi z mitologii, tak samo jak
postać Kupidyna i…
─ Jestem pewien, że Apollo wiedział, o co chodzi, tak samo
jak reszta tych francuskich wypłoszów. A
propos, czy wszyscy w Beauxbatons są tak dziwni…
Hestia prychnęła niczym rozjuszona kotka, komicznie tupnęła
nogą, o mało nie przewracając się uprzednio o rozrzucone na podłodze karty, i
wymaszerowała z dormitorium chłopców, krzycząc jeszcze, że są najbardziej
pozbawionymi wartości jednostkami, z jakimi miała do czynienia.
♣ ♣ ♣
Dorcas skubała
widelcem kawałek ryby, ale jedzenie jakoś jej nie wchodziło. Co chwila rozglądała
się po sali i zdławionym głosem zadawała pytanie: „Mara, gdzie jest Lily?”, nie
zdając sobie sprawy jak bardzo było to irytujące. Ponieważ temat Rudej
najwyraźniej jej się wyczerpał, zaczęła wypytywać towarzyszkę o jej związek z
Remusem. Właśnie napierała na Marley, żeby ta zdała jej sprawozdanie z
niedawnej kolacji, z której wróciła wściekła i rozgoryczona, ale McKinnon jak
nabrała wody do ust wtedy, tak teraz jej nie wypluwała. Dorcas postanowiła więc
zmienić temat na wyjście do Hogsmeade, a należało ono do z tych tematów, które
nigdy się jej nie wyczerpywały.
W samym środku całej tej pasjonującej konwersacji, w której
Dor nawijała jak katarynka, a Marlena ostentacyjnie wkładała palce do uszu,
zmaterializowała się zamyślona Hestia. Na jej twarzy jawił się szczwany
uśmieszek, który zdradzał, że dziewczyna jest w trakcie wymyślania czegoś
nikczemnego.
─ Siemaneczko – przywitała się, opadając na krzesło
naprzeciw Dor i Marley. ─ Jak się mają moje ulubione córki Ewy?
Marlena i Dorcas wymieniły skonsternowane spojrzenia.
Żadna z nich nie lubiła Hestii. Jeśli miały być perfekcyjnie
szczere, to chyba nikt, kto miał poukładane w głowie, wolał trzymać ją na
dystans. Dorcas czytała kiedyś psychologiczny artykuł w Czarownicy, w którym analizowano, jak bardzo może zmienić się
zachowanie pod wpływem otoczenia. Redaktor naczelna radziła potraktować
wszelkich odmieńców czosnkiem lub nowym talizmanem ze skorupy toksyczka, który
można wygrać w loterii, zamawiając ekskluzywną prenumeratę czasopisma.
Dorcas przegrała to losowanie.
─ Jestem w stanie ekstazy – mruknęła Marlena, o ile ekstaza
charakteryzuje się zapychaniem się suchym ryżem i chrupkami kukurydzianymi,
stanowiącymi jej zbilansowane śniadanie.
─ To fajnie – ucieszyła się Hestia, rozpychając się pomiędzy
Dorcas i Julie Powell, nieustannie płaczącą drugoroczną. Julie załkała z bólu.
– Jak randeczki?
─ Randeczki? – powtórzyła kwaśno Meadowes.
─ Pytałam raczej o twoje randez-vous,
Marleno, ale liczba mnoga zawsze
poprawia ogólne wrażenie.
─ Ona nie…
Marlena odstawiła głośno swoją miskę z żółtym ryżem.
Wyglądała na wytrąconą z równowagi.
Ani Dorcas, ani Hestia nie zdawały sobie sprawę przez co ona przechodziła! Zerwania są zawsze
takie emocjonalne, zwłaszcza jeśli
zdarzają się w pierwszy dzień szkoły. A jeśli dodać do tego fakt, że jej były
chłopak zdradził ją ze swoją najlepszą blond-przyjaciółką, która nieprzerwanie
papla o tym, że się w-nim-bądź-nie-w-nim zakochała i to, że ten sam były
chłopak jest wilkołakiem, to chyba każdy z nas przyzna, że to o wiele za dużo
na jedną, szesnastoletnią dziewczynę. Przynajmniej tuzin innych powinno
podzielić się z nią tym brzemieniem, odwiecznym pechem, i pomóc jej w noszeniu
go, zanim Marlena przewróci się pod jego ciężarem.
W takich sytuacjach dziewczyna ma prawo spędzać całe dnie w
dormitorium, ubrana w starą, flanelową piżamę, nucić sobie Lady Marmalade, czytać Femme
Fatale i pochłaniać porcje ryżu wskazane dla osoby w jej wieku na
przynajmniej trzy miesiące. Miała prawo nie myć włosów, przestać używać różu do
policzków, pogorszyć swoje wyniki w zielarstwie – bo to wszystko przywileje
osób chorych z nieszczęśliwej miłości. Jeśli nietaktem jest samo w sobie
wyrywanie ją z tego specyficznego stanu ducha, to uczynienie tego pytaniem o
randkę można nazwać tylko szczytem bezczelności.
Równocześnie nie możemy zapominać, że Marlena była osobą
bardzo niezależną i pomimo swojej zaawansowanej depresji nie miała zamiaru
kreować się na istotkę specjalnej troski. Dlatego właśnie, praktycznie roztrzaskując swój słoik, w którym trzymała
roztopioną czekoladę, wydusiła z siebie:
─ Kogo obchodzi Lupin, kogo obchodzi Emmelina i kogo
obchodzą ich ciągłe dramaty? Mam zamiar dać sobie z nimi spokój, bo NIE BĘDĘ
tkwić w jakimś toksycznym trójkącie. To nie dla mnie. I…
─ Nowy rozdział w swoim życiu rozpoczniesz jutro. Od randki
– dokończyła za nią Hestia, klaszcząc samej sobie. – Od razu wyczułam u ciebie
takie ambicje.
Dorcas wciągnęła głośno powietrze.
─ Jones, to super,
że chcesz pomóc, ale naprawdę życzyłabym
sobie, gdybyś…
─ Huncwoci już urządzają kupiniadę – kontynuowała Hestia,
nie zważając na nic i na nikogo. –Właśnie od nich wracam. Wszystko zaczęło się
od Petera, ale przypuszczam, że cała akcja
pochłonie pozostałych singli wśród nich.
─ Remus nie jest singlem – mruknęła Marley. – Ma Emmelinę.
─ Emmelina powiedziała mi, że wychodzi z Philem Estradothem
– wtrąciła się Dor. – Ale nie mam pojęcia, czy mówiła poważnie czy po prostu
sobie zakpiła. W sensie… dziewczyny, Phil
to bóg. A Emmelina… no, jeszcze pół
roku temu nazywano ją pieszczotliwie hipcią.
Hestia przywołała w głowie obraz Emmeliny – wychudzonej,
wysokiej blondynki z twarzą jak z okładki magazynu dla nastolatek. Nie
dostrzegała najmniejszych podobieństw pomiędzy nią a osobnikiem z rodziny
hipopotamowatych.
─ I nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę lubię Emmę, ale… zaraz, zaraz, co chciałaś powiedzieć, mówiąc, że nie dla ciebie są toksyczne trójkąty? –
Dorcas o mało nie połknęła większej ości w swojej rybie. Marlena wzruszyła
ramionami. ─ Nie jesteś już z Remusem?
─ Ja nie chcę nic mówić, ale to dość oczywiste, zważywszy, że oni praktycznie nie…
─ Cicho, Jones.
Dorcas pod jednym względem była bardzo podobna do Emmeliny
czy Hestii – nie mogła patrzeć, jak dwie zakochane w sobie osoby przez jakieś
śmieszne nieporozumienie przekreślają cały swój związek. Po prawdzie, Emma
wtrącała się w cudze życie prywatne, tylko jeśli dotyczyło to Remusa – jej
ulubionej osoby na tym świecie, Hestia jedynie gdy dostrzegała w tym swoją
korzyść, a Dorcas pomagała i parowała nałogowo. Marlena przypomniała
sobie sytuację z zeszłych wakacji, kiedy to Meadowes zaczepiła na Leicester
Square jakiegoś dziadka. Oddała mu wtedy swoją wiązankę kwiatów, która była
prezentem od jej ówczesnego chłopaka, Jareda, i kazała wręczyć go jakieś
przechodzącej obok babci. Kiedy zapytano jej, czy zna tego człowieka, Dor
odpowiedziała, że nie, ale pomiędzy parką staruszków od razu widoczna jest
chemia.
Dor nie wiedziała niczego
o kolacji ani o obecnym statusie związku Marley i Remusa. To są tego typu braki
w wiedzy, które trzeba jak najszybciej uzupełnić. Hestia stworzyła idealne ku
temu okoliczności – Marley zawsze zaczynała mówić, kiedy ktoś przebił
otaczającą ją bańkę bezpieczeństwa, na przykład pytając o randkę.
Twarz Mary zdradzała napięcie.
─ Hestia ma rację – odparła wreszcie. Na jej czole zagościła
zmarszczka. – Jedynie pogrążam się, przyglądając się ochom i achom słodkiej Emmie i Remuska. Skoro oni mogą
szczebiotać sobie u Puddifoot, to dlaczego ja mam zmarnować wyjście do
Hogsmeade na objadaniu się babeczkami? Dlaczego mam płakać za nim przez cały
wieczór i strzelać w głowę Emmeliny rzutkami? Dlaczego nie mogę po prostu z
kimś wyjść?
Dorcas wydała z siebie podekscytowany pisk. W towarzystwie
nie było ani Lily, ani Emmeliny – osób, które zwykle przypatrywały się
związkowi Marleny i Remusa z dwóch perspektyw, bo przyjaźniły się zarówno z
chłopakiem i dziewczyną. Nikt więc nie mógł odwieźć Mary od takiego zamiaru,
mówiąc, że próbuje ona zapchać pustkę w sercu po zerwaniu. Dorcas i Hestia
sercem stały tylko po stronie parowania ludzi. Nie miało dla nich znaczenia,
czy potencjalna para będzie trwała czy też nie.
─ Myślałaś już nad kimś? – zachwyciła się Dorcas. – Bo
jestem pewna, że mogę załatwić ci randkę z Mickiem Sterne’em. Chłopak słucha
mnie we wszystkim.
─ Nie chcesz chyba pchnąć przyjaciółki w ramiona swojego
byłego? – prychnęła Hestia. – Myślałam, że cenisz ją troszkę wyżej.
─ Skąd ty w ogóle
wiesz, że on jest moim byłym?
─ Dorcas, mogę nie być naukowym geniuszem, ale jak każdy w
tej szkole wiem, kto ze sobą zerwał.
To po prostu widoczne.
─ W takim razie możesz zwyczajnie…
─ Och, przestańcie. Jesteście
nieznośne – przerwała im lekko
podirytowana Marlena. – I naprawdę nie potrzebuję waszej pomocy.
Dorcas i Hestia miały miny, jakby Marley powiedziała, że w
tym roku święta zostają odwołane.
─ A więc masz już randkę? – niedowierzała Meadowes. – Serio?
─ Hmm… no wiesz,
to jest tak, że…
─ Nie masz randki.
─ No nie, ale…
Dorcas i Hestia wymieniły spojrzenia. Zdarzyło im się to
zdecydowanie zbyt wiele razy w ciągu tego posiłku.
─ Marley – jęknęła
pierwsza z nich, przybierając swoją popisową minę zawiedzionego szczeniaczka. –
Twoje nastawienie jest okropne. Nikogo
nie masz, boisz się z kimkolwiek porozmawiać, odrzucasz pomoc swojej najlepszej przyjaciółki –
odchrząknęła w tym momencie i pokazowo postukała się pięścią w pierś. ─ Nie
różnisz się kompletnie niczym od tych starych bab z kotami, które mają obsesję
na punkcie sernika i oglądania albumów ze zdjęciami. I będziesz to robić,
wiesz? Będziesz głaskać swoje koty, jeść sernik i przeglądać zdjęcia z czasów
Hogwartu, zatrzymując się za każdym razem na zdjęciu pewnego miodowowłosego…
─ Odpuść sobie, Dor – jęknęła Marlena, wstając od stołu i
wywracając oczami. – Nikogo to nie bawi.
Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w
kierunku Wielkiej Sali. Dorcas otworzyła usta, przybierając wyraz twarzy
typowego pstrąga.
─ Gdzie idziesz? – krzyknęła, szczerze skonsternowana.
Spojrzała podejrzliwie na Hestię, jakby to ona była bezpośrednią przyczyną
odejścia Marleny. Jonesówna wzruszyła ramionami i nałożyła sobie trochę
krewetek na talerz.
Dorcas posiedziała jeszcze parę chwil bez ruchu, patrząc to
na drzwi Wielkiej Sali, za którymi zniknęła Marlena, to na Hestię, to na swoje
paznokcie. Natłok myśli krążył po jej umyśle, co chwila strzęp jakiegoś pomysłu
wyślizgiwał się, gubił, zmieniał pozycję, przez co Dorcas naprawdę nie
potrafiła ustalić, na czym stoi. Nigdy nie była dobra w analogicznym myśleniu.
Odrzucając wszystkie te bzdury, postanowiła postąpić tak,
jak potrafiła najlepiej – zdać się na swoją kobiecą intuicję. Spojrzała w
kierunku Hestii, uśmiechając się zadziornie. Dziewczyna odpowiedziała jej tym
samym.
Och, Marley będzie im taka
wdzięczna.
♣ ♣ ♣
Jo wiedziała, że nie minie dzień od jej przybycia, a już czeka ją
wielka impreza powitalna. Pomimo
uwielbienia do brania udział w obfitych w zabawę przedsięwzięciach, naprawdę
stroniła od wszelkich balów, potańcówek czy melanży. To ani nie leżało w jej
naturze, ani specjalnie jej nie bawiło. Świat dzielił się na dziewczyny
czerpiące frajdę z komponowania zestawów ubraniowych na imprezy, i na takie,
które wolały w tym czasie praktykować legilimencję na pierwszorocznych.
Nietrudno było odgadnąć, do której grupy zaliczała się Jo.
Po wzięciu udziału we większości środowych zajęć, dziewczyna
po raz pierwszy udała się o swojego nowego pokoju wspólnego oraz – co za tym
idzie – do nowego dormitorium. W Durmstrangu nie dzielono uczniów w ten sposób.
Każdy z nich miał po prostu własną izbę, przypominającą celę mnichów w zakonie.
Białe łóżko przypominające pryczę, czarna lampka stanowiąca jedyne źródło
chłodnego światła w pokoju, ściany jak blade, alabastrowe czoło – nie skalane
żadną niedoskonołościa, żadnym przebarwieniem czy przybitym gwoździem oraz
czarna szafka nocna – to tylko przykłady, jakie spartańskie warunki tam
panowały. Nauka w Durmstangu znacząco wpłynęła na jej osobowość – nie dość, że
przyczyniła się do nabrania chłodu, dystansu, do samotnego trybu życia, to
jeszcze wymusiła u niej przesadne dbanie
o porządek, graniczące niemal o pedanterię.
Spodziewała się, że w Hogwarcie będzie inaczej.
Gdy wypowiadała więc hasło do pokoju wspólnego Ślizgonów, próg
przekroczyła z dwoma ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony, ciekawiło ją,
jak będzie wyglądać wnętrze, jaka będzie panować tam aura, co przydatnego tam
odnajdzie. Z drugiej strony naprawdę nie chciała brać udziału w tandetnym
przyjęciu pod tytułem: „Witamy w Hogwarcie, Jo! Zjedz począsia, a potem poucz
nas trochę zaklęć niewybaczalnych”.
Kiedy znalazła się w pokoju wspólnym, zalała ją fala
niepoukładanych, na przemian zrozpaczonych i euforycznych myśli. Przebywając w
dużych pomieszczeniach, zdecydowanie to był jej najbardziej nielubiany aspekt –
tak wiele otwartych umysłów.
Potrzebowała krótkiej chwili, żeby odróżnić jedne myśli od
siebie. Zlustrowała każdego z przybyłych spojrzeniem i już wiedziała, z kim ma
do czynienia.
Avery. Wilkes. Rosier.
Mulciber. Znowu Avery. Bulstrode. I Snape.
I przynieśli cukierki lukrecjowe. Jak miło.
Rozejrzała się po
pomieszczeniu. Było tu całkiem ładnie. Wnętrze urządzono w dwóch kolorach – srebrnym
oraz zielonym, a naprzeciwko mieścił się gustownie rzeźbiony kominek.
Przypominało jej to trochę salon u niej w domu. Obok stała zachęcająca, wygodna
sofa, na którą bez wahania usiadła, zarzucając nogi na inkrustowany stolik.
Widząc, że tamci
czegoś od niej oczekują, uśmiechnęła się sztucznie i ukłoniła, jak dziewiętnastowieczna
dama. Atmosfera zrobiła się raczej gęsta.
─ Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek się tu pojawisz – przerwał
ciszę Avery, udając pewnego siebie.
─ Wątpiłeś, że przydzielą mnie do Slytherinu? – zapytała
ironicznie, a kilka osób zachichotało. Był to śmiech nerwowy, wymuszony, jakby
z obawy, że za brak rozbawienia Jo ciśnie w nich cruciatusem. Chłopak spłonął rumieńcem.
─ Myślałem, że jesteś inną dziewczyną. Że nie lubisz być w
centrum wydarzeń. Że wolisz trzymać się na uboczu i zbliżyć do wroga w najmniej
oczekiwanym momencie.
Fajne podsumowanie,
pomyślała Jo. Czyżby Malum Avery nie był
takim idiotą, na jakiego się kreował?
─ Najwyraźniej teraz jest ten najmniej oczekiwany moment – rzuciła zdawkowo i chcąc zmienić
temat, spytała: „Nie przedstawisz mnie?”
Ślizgon podskoczył i wyszczerzył swoje nierówne zęby.
─ Gdzie moje maniery? Jo, to moi przyjaciele, od prawej –
Nigeal Wilkes – wskazał na szczerbatego
bruneta. – Evan Rosier… Marcus Mulciber… Moja siostra, Amelia… Regina
Bulstrode... No i, Severus Snape, opowiadałem ci o nim. Moi drodzy, to Jo
Prewett, nasza mentorka.
Pokiwała głową, zadowolona. Niech się chłopak nacieszy
chwilową popularnością.
─ Dzięki. Powiem krótko – nie wiem, ile tu zabawię, ale zmieniłam
szkołę nie bez przyczyny. Jest tu pewna osoba, którą muszę… bliżej poznać. A korzystając z okazji,
mogę was trochę podszkolić. Na pewno mam większe doświadczenie w uprawianiu
czarnej magii, niż ktokolwiek z was kiedykolwiek będzie miał, a Czernemu Panu
zależy na tym, abyście potrafili działać już w Hogwarcie.
Zatrzymała się tutaj. Nie wiedziała, jak dokładnie
przedstawić im ich rolę w całej tej grze. Cały Hogwart przypominał w tej chwili
szachownicę, po której stąpały białe pionki Dumbledore’a oraz czarne
Voldemorta. Pewne osoby miały tutaj znaczącą rolę – byli skoczkami, wieżami czy
gońcami, a inni – jak cała stojąca przed nią banda – zwykłymi, śmiesznymi
pionami. Nie należało w ogóle dawać im fałszywej nadziei, że kiedykolwiek staną
się kimś większym niż zwykłym mięsem, które pierwsze zginie na wojnie. Voldemort
mógł mieć czasem dziwne pomysły, ale
nie zwariowałby do tego stopnia i nie zrobił na przykład z takiego Avery’ ego
szpiega.
Powiedział jej, że ma ich wyszkolić, ale prawda była taka,
iż potrzebował w miarę inteligentnej osoby, która stanowiłaby pieczę nad całym
tym nieporządkiem. Potrzebował Jo. Potrzebował hetmana.
─ Postaram się nauczyć was jak najwięcej, ale pod jednym
warunkiem – Ślizgoni zmarszczyli brwi. – Czy…
Czy pomożecie mi uporać się z pewnymi sprawami i – tu spojrzała na Avery’
ego – nie pytać?
Większa część przytaknęła albo machała ręką, mamrocząc, że nie
ma sprawy. Świetnie.
Nie dość że tłum, to jeszcze głupi.
─ Możecie się rozejść – odparła, podbierając o jasnowłosej
dziewczyny (chyba na imię jej było Amelia) cukierka lukrecjowego – ale… ty –
zwróciła się do chłopaka z haczykowatym nosem, który już szykował się do
wyjścia – zostajesz.
Rosier aż gwizdnął, a Reginie Bulstrode zabłysły oczy z
uciechy. Jo ich zaciekawiła, czuła to i bez czytania im w głowach. Ale musieli
być posłuszni. Musieli pamiętać, o tym, co im powiedziała.
Każdy skierował się
do własnego dormitorium. Została tylko ona. I Snape.
Chłopak nie wyglądał
na przestraszonego, stał sztywno jak kłoda i udawał, że bardzo mu się nudzi. W
jego umyśle panował jednak chaos. Chaos, którego nie chciało jej się nawet porządkować.
Może to jego nieudolna
próba oklumencji?, pomyślała dziewczyna. Obsesyjne myślenie o wszystkim i o niczym.
Jo westchnęła. Wolała mieć tę rozmowę już z głowy, ale nie
wyglądało na to, że Snape jej to ułatwi. Ach, dlaczego bezproblemowi ludzie to
już wymarły gatunek?
─ Bez zbędnych
ceregieli: zakładam, że wiesz, co mi się nie podoba.
Snape w dalszym ciągu stał jak posąg Dawida Michała Anioła, z tym, że Jo naprawdę wątpiła, iż stojący
przed nią chłopak może pochwalić się takimi mięśniami. Severus stał sztywno i
niechętnie w dalszym ciągu, broniąc się nieuporządkowanym ciągiem myślowym.
Milczał tak długo i wytrwale, że dziewczyna zaczynała wątpić w rozwój ich
rozmowy.
─ Tak – odpowiedział
wreszcie. – Nie dostarczyłem listu.
Pokiwała głową.
─ Przyznałeś się, jak miło… Dobrze dla ciebie, że nie mam
zwyczaju ufać ludziom i list dostarczył
się bez twojej pomocy. Byłeś zbyt ciekawski, co jest w środku, prawda?
Nie był.
Jo z początku zaskoczona, natarła mentalnie na umysł
chłopaka. Musiała długo przewijać się przez kolejne warstwy myślowe, przez
kolejne sceny, aż w końcu udało się dostrzec do tajemnicy, którą Severus Snape
starał się ukryć jak najlepiej, ale która jednocześnie była najbardziej istotna
w jego głowie. Zobaczyła uśmiechniętą, rudowłosą osóbkę – niedoszłą adresatkę
jej listu oraz bezpośredni powód, dla którego przeniosła się tu z Durmstrangu.
Lily Evans.
No jasne.
─ Tak – skłamał. Nawet gdyby Jo nie znała się na
legilimencji, poznałaby, że to kłamstwo. – Ale dobrze go zabezpieczyłaś.
Cokolwiek w nim było, było nie do odczytania.
Ma chłopak rację, zaśmiała
się w głowie. W końcu w środku koperty nie tyle, co nie było jak odczytać
treści, ale nie było jakiej treści
odczytać. Zwyczajnie nie zamieściła w środku żadnych notatek ani bilecików.
Uważała, że jej prezent jest
wystarczająco wymowny.
Już chciała zadeklarować, że w obecnym systemie musi
wyrzucić go z Łowców Śmierci i zmodyfikować mu pamięć. Liczyła na to, że uda
jej się wziąć go na zaskoczenie, bo naprawdę nie miała ochoty dzisiaj się
pojedynkować. Wtem wpadła na pewien pomysł.
Skoro – pomimo swojej oczywistej słabości i tępoty – znał tę dziewczynę, to mógł okazać się dla Jo
naprawdę przydatny. Może opowiedzieć jej wiele istotnych faktów. Nie na głos, wiadomo, ale jeśli odpowiednio go
podpuści, odsłoni on w swojej nieświadomej głowie kilka elementów układanki.
Los jednak cały czas jej sprzyjał.
Od dzisiaj miała zamiar traktować Severusa Snape’a jak swój
prywatny diament, który musi tylko oszlifować. Po tym zabiegu wszystko, na czym
jej zależy, będzie na wyciągnięcie ręki.
♣ ♣ ♣
Przez całe dwie
godziny zaklęć myśli Remusa błądziły po szerokich wymiarach, badały nowe
płaszczyzny i płodziły kolejne pomysły. Żadne z nich nie wiązały się z tematem
lekcji. Chłopak starał się przeanalizować nowe wydarzenia, zaplanować być może
ostatnie desperackie plany ratunkowe. Jednymi z jego wad były nawracająca
bierność, brak wiary w siebie i skłonność do poddawania się. Miał przeczucie,
że nie zasłużył na to, jak jego życie wyglądało w tej chwili. Uważał, że nie
zasługuje na możliwość pobierania nauki w Hogwarcie, nie zasługuje na tak
wspaniałych przyjaciół jak James, Syriusz i Peter, na tyle radości, śmiechu i
zaufania. Zdecydowanie nie mógł pogodzić się z tym, że los zesłał mu Marlenę, a
on przyjął ten cudowny prezent. Powinien odłożyć go zanim było za późno.
Miał za swoje. Nie dość, że złamał dziewczynie serce,
postąpił podle i potwornie, to jeszcze przez cały okres ich znajomości narażał
ją na ogromne niebezpieczeństwo.
Zadrżał, kiedy w jego głowie odtworzyło się wspomnienie
sprzed dwóch dni – Marlena, leżąca obok niego, cała posiniaczona, połamana,
zakrwawiona… skrzywdzona przez niego. Ile razy coś podobnego mogło mieć
miejsce? Czy za każdym razem historia kończyłaby się szczęśliwie? Czy
ostatecznie zadałby dziewczynie ostateczny cios?
Powinien dziękować Bogu za Emmelinę. Powinien dziękować za
to, że ta istotka niweczyła każdą jego próbę powrotu do Marleny. Dobrze, że
miał kogoś takiego, skoro sam nie potrafił nad sobą zapanować.
Rozejrzał się po klasie, w poszukiwaniu Marley. Rano
dowiedział się od Dorcas, że ze względu na gorsze samopoczucie poszła do
Skrzydła, ale ku jego zdumieniu dziewczyna siedziała w ławce i z zapałem
kreśliła coś po kartce. Miejsce obok niej zajęła Hestia, a siedząca w
równoległym rzędzie Meadowes wychylała się z ławki i żywo z nimi gawędziła.
Wytężył umysł. Obok Dor siedział oczywiście Syriusz, a Emmelina na początku
lekcji zwalniała się u Flitwicka. Kogoś tu brakowało…
Odwrócił się plecami do siedzącej z nim Marthy Greengrass i
spojrzał w prawo, w stronę kolejnej w pół zajętej ławki. Niezbyt zainteresowany
lekcją Rogacz rysował na pergaminie boisko Qudditcha, a różdżką zaznaczał
kolejne punkty, symbolizujące chyba zawodników. Prawdopodobnie opracowywał
jakąś strategię, którą później podzieliłby się z Frankiem, kapitanem,
beznadziejnym taktykiem.
─ James – trącił
go w ramię. Czarnowłosy chłopak spojrzał w jego kierunku natychmiast. – Gdzie
jest Lily?
─ Mnie się pytasz? – powtórzył zaskoczony. Chociaż starał
się wyglądać na rozbawionego, w jego oczach odbijała się troska. –
Niespecjalnie jestem na bieżąco z poczynaniami Evans. Wciąż rozmawiamy tylko
wtedy, kiedy ona coś ode mnie chce.
Było to dość przejaskrawione podsumowanie ich relacji, ale
nie do końca fałszywe. Pomimo niekłamanej sympatii do Lily, Remus miał
przyznać, że zdarza jej się naprawdę nie liczyć z uczuciami innych, szczególnie
jeśli tyczyło się to Rogacza. Znał również jej impulsywność i emocjonalność,
dlatego obawiał się, że zirytowana robi w tej chwili coś bardzo lekkomyślnego.
Kiedy się opamięta, zaleją ją takie wyrzuty sumienia, że nie będzie mogła się
pozbierać.
Lepiej powstrzymać ją teraz.
─ Masz Mapę przy sobie? Nie widziałem jej na śniadaniu.
James spojrzał na niego, lekko rozgniewany. Nienawidził
wszystkich sytuacji, w których ktoś prowokował go do rozpoczęcia zamartwiania
się. Zdecydowanie preferował udawanie podłego i pustego macho, którego nic ani
nikt nie obchodzi.
─ Pytałeś Meadowes? ─ zapytał. Jego oczy błyszczały jak
topiące się karmelki.
─ Próbowałem. Ale…
Odchrząknął i głową wskazał na następującą sytuację – Dorcas
zwijała się ze śmiechu tak, że plecami uderzała Syriusza o ramię, a Hestia i
Marlena reagowały podobnie. James zmarszczył brwi.
─ Nie musisz nic mówić.
Cisnął ołówek na ławkę i sięgnął po torbę. Mapa Huncwotów
leżała tuż na wierzchu. Stanowiła chyba najlepszy i najbardziej imponujący
dowód na potęgę oraz inteligencję Huncwotów. James pamiętał jeszcze, jak długo
on, Łapa, Luniak i Glizdek nad nią pracowali. Musieli wyszukiwać multum
skomplikowanych zaklęć w bibliotece, przechodzić przez te same korytarze
miliardy razy, sporządzać plany pięter w głowach… Większość prac odbyła się dwa
lata temu, ale Mapę w pełnej okazałości zaczęli używać dopiero po
zeszłorocznych świętach.
─ Przysięgam uroczyście, że knuje coś niedobrego.
Z chwilą, gdy James uderzył czubkiem różdżki o zwinięty
pergamin, a słowa opuściły jego usta, coś zaczęło się zmieniać. Na pustym,
trochę starym, poplamionym i podniszczonym papierze, zmaterializowała się
plątanina kresek, zawijasów, kropek i krzyżyków. Na pierwszy rzut oka prosty
rysunek, okazał się niezwykle skomplikowanym planem przedstawiającym cały
Hogwart. Na każdym piętrze roiło się od małych punkcików, zaopatrzonych w imię
i nazwisko. Mapa Huncwotów pokazywała każdego pracownika, ucznia i profesora
Hogwartu, śledziła każdy jego ruch i dokumentowała, z kim obecnie przebywa. Gdzieniegdzie
pojawiały się uwagi czwórki chłopców, wskazówki, gdzie w szkole znajdują się
tajne przejścia i dokąd prowadzą. Taka władza składała się na potęgę Huncwotów,
którym dosłownie nikt nie mógł uciec sprzed nosa.
─ Nie widzę jej – odparł. – Albo nie ma jej na terenie
szkoły, albo…
─ Pokój Życzeń – dokończył Lupin. James w zamyśleniu pokiwał
głową. – Co jej znowu strzeliło do głowy?
Wzrok Pottera zrobił się mglisty jak grudzień w zeszłym roku,
emanował z niego podobny, złudny chłód jak kryształek lodu, który choć zimny
rozpala dłoń do gorąca. W końcu, jakby z rezygnacją, ale i poczuciem obowiązku,
poderwał się z krzesła i chciał już zapytać o coś Flitwicka, gdy Lupin pchnął
go z powrotem na siedzenie. Towarzyszący temu huk był na tyle głośny, że aż
rozpraszany przez dziewczyny Syriusz odwrócił głowę i zmarszczył brwi.
— Co wy od…?
— Później – przerwał mu Lupin. Flitwick zdążył już zwrócić
na nich uwagę, i co chwila zerkał w ich kierunku, toteż Remus postanowił
postawić na klasyczne opcje.
Nie będziesz zwalniać
się z lekcji, James, napisał.
Przecież i tak nic z
niej nie wynoszę. Nie skupiam uwagi.
Narobisz sobie
kłopotów. Miałem pilnować cię przed robieniem głupot. Obiecałeś swojej matce.
Dobrze wiem, co
obiecywałem mojej matce.
Choć jego odpowiedź była krótka, Remus od razu poczuł, jak
wiele przemawiało przez nią irytacji i złości. Westchnął ciężko.
Po prostu nie chcę,
żeby wyrzucili cię ze szkoły. Dumbledore ma ograniczoną cierpliwość, wiesz o
tym.
Taaa. Może.
Zanim Remus zdążył odpisać, ktoś załomotał w drzwi klasy i
do środka wpadła poszukiwana Lily Evans. James wyprostował się i zmarszczył
czoło. Przestał nawet mrugać, by nie ominął go żaden jej najmniejszy ruch. Dziewczyna
wyglądała potwornie – zupełnie jakby dopiero co pocałował ją dementor. Włosy
miała w nieładzie, cerę bladą jak ściana, a oczy przekrwione i podpuchnięte,
jak po wielogodzinnym płaczu. Flitwick zerknął w jej stronę, najwyraźniej nie
mógł zdecydować, czy wpuścić ją do klasy, czy czym prędzej odesłać do Skrzydła
Szpitalnego.
― Przepraszam za spóźnienie – odparła chłodno, wpatrując się
w swoje paznokcie. – Miałam obowiązki jako prefekt.
Każdy wiedział, że profesor Flitwick – podobnie jak Slughron
czy McGonagall – uwielbiają Lily pod każdym względem. Jakkolwiek opiekunka
Gryffindoru okazywała to w mniejszym stopniu, to pozostałą dwójka nauczycieli
nawet nie ukrywała, kto jest ich ulubienicą. Nikt więc nie był zdumiony, kiedy
Flitwick zamiast wlepić jej szlaban za spóźnienie, uśmiechnął się do dziewczyny
i łagodnym tonem nakazał jej zająć miejsce na końcu klasy.
― Lily! – pisnęła Dorcas, łapiąc ją za rękaw, kiedy
przechodziła do ostatniej ławki w środkowym rzędzie. – Czerwona flaga, czerwona
flaga! Czaisz? Nasza lista jest w
przygotowaniu. Skoro nie ma Emmeliny, to ty może pomożesz. Marley szuka randk…
― Panno Meadowes, proszę dać pannie Evans przejść.
Dorcas puściła rękaw Lily z wyraźnym niezadowoleniem. Remus
nawet nie zapytał się Evansówny, kiedy przechodziła pomiędzy ławką jego a
Jamesa, czy wszystko w porządku. Zbyt zdumiało go to, co z ekscytacją
wykrzyczała Dorcas – że Marlena szuka randki.
To nie twoja sprawa, krzyknął
cichy głosik rozsądku w jego głowie, a może i zwyczajny instynkt samozachowawczy,
bo w tamtej chwili wnętrzności Remusa zacisnęły się w wielki supeł.
Ale kto to mógł być! Przecież Marlena nie miała w zwyczaju
umawiać się z obcymi. To musiał być ktoś z jego najbliższego otoczenia.
Przełknął ślinę.
Syriusz miał swoją Dorcas i wyglądało na to, że ta zabawi go
jeszcze trochę, jak dobrze pójdzie to przez dwa miesiące. James nawet teraz
wpatrywał się jak urzeczony w Lily, która usiadła w ławce za Remusem. Poza tym
on by mu tego nie zrobił. Jakiś Krukon? Puchon? Na Boga – Ślizgon? Starszy?
Młodszy? Z tej szkoły? Czy w ogóle uczeń?
Szalona myśl uderzyła mu do głowy i choć wiedział, że popada
w kompletną paranoję, chciał mieć pewność, że taki scenariusz nie mógł się
przydarzyć.
Szturchnął w ramię Jamesa, wciąż analizującego każdy ruch
Evans. Musiał zrobić to jeszcze dwa razy, zanim jego przyjaciel zaczął
kontaktować się ze światem.
— Jest coś, co mnie niepokoi – wyznał.
― Co jej się stało? – odszepnął. – Wygląda, jakby zdechł jej
chomik.
Spojrzał za siebie. Lily chyba usłyszała komentarz Pottera,
bo podniosła głowę i obdarzyła ich niemiłym spojrzeniem. Musiało być z nią
naprawdę źle, bo jej wzrok nie był ani trochę straszny – właściwie, to jedynie
marszczyła nos.
Odwrócił się natychmiast i mruknął:
― Nie. Nie mówię ani o Lily, ani o Dorcas, ani o Marlenie.
Ani nawet o Emmelinie.
James zagwizdał.
― Z tym ostatnim mnie zszokowałeś.
― Mówię o Peterze – kontynuował, puszczając uwagę mimo uszu.
– Ostatnio zaczęliśmy się od siebie oddalać. Dlaczego nie ma go na lekcji? Czy
on przypadkiem z tobą nie siedzi?
― Nie mam pojęcia – odparł James. – W sumie to myślałem, że
siedzi, ale skoro go nie ma… on w ogóle ma zaklęcia?
― Och, nie wygłupiaj się, każdy ma zaklęcia – zripostował. –
Nawet Dorcas.
Dorcas otrzymała jedynie trzy sumy – z zaklęć, zielarstwa i
transmutacji – co oznaczało, że miała najmniej zajęć w całej szkole. Peter
otrzymał pięć albo sześć sumów, prezentując się całkiem nieźle.
― Rano brzuch go bolał – przypomniał sobie Potter. –
Narzekał na śniadaniu. Może po prostu przeżarł się do tego stopnia, że, to
niebywałe, musiał iść do pielęgniarki?
― Peter?
Ten argument – o ile imię może być argumentem – najwyraźniej
przekonał go do czegoś, bo zamilkł na chwilę i zadumał się.
― Wiesz… Chyba masz rację. Chyba nie powinniśmy go
olewać do tego stopnia.
― Przecież my go nie…
― Owszem, olewacie.
Chłopcy spojrzeli natychmiast w stronę Lily. Rudowłosa
leżała na ławce, uśmiechała się w taki sposób, jakby ktoś powiedział właśnie żart
o czarnym humorze.
― Zdaję mi się, że on ma cierpi na swego rodzaju
niedowartościowanie – mruknęła, przejeżdżając ręką po twarzy. – Daleko mu do
samorealizacji.
Ani Remus, ani James, nie zapytali jej, czym jest samorealizacja, ale zastanowili się nad
bardziej znanym im wyrazem – niedowartościowanie.
Peter był niedowartościowany.
― Wiesz, Lily… ― zaczął niechętnie Remus. – On jest
po prostu… taki. On wiecznie trzyma
się z boku… chyba lubi trzymać się z boku… woli obserwować nas albo słuchać, co
my mówimy…
James wywrócił oczami.
― Boi się mówić, boi
się robić, boi się nawet myśleć. Łatwo jest mieć kompleksy. Już dawno powinien
wziąć się w garść.
Lily spojrzała na niego z politowaniem.
― Co masz na myśli, mówiąc, że powinien wziąć się w garść?
― No, wiesz – wzruszył ramionami. – Mógłby znaleźć sobie
jakąś laskę…
Rudowłosa prychnęła.
― Taa… i niech najlepiej zacznie sobie czochrać włosy.
― Czochranie się nie jest zwykłym objawem pewności siebie –
odparł, uśmiechając się łobuzersko. ― To
dar od Boga. Trzeba mieć specjalne włosy, żeby poddawać je takiej gimnastyce.
Roześmiała się. Nie był to perlisty, przyjemny i ciepły
śmiech, ale raczej złowieszczy i szyderczy.
― Co to musi być za
cios – nie mieć wysportowanych włosów!
James coś jej odpowiedział, ale Remus już ich nie słuchał.
Powoli przyswajał kolejne fragmenty tej wymiany zdań, analizował każde słowo,
zaczynał rozumieć… i wtedy zrozumiał. Poderwał się na krześle i praktycznie
wykrzyczał:
― Jesteś genialny, James!
Lily zamrugała. Aż otworzyła usta z niedowierzania.
― No cóż… wiem, ale…
― Nie o to chodzi… ― pokręcił głową. – Przypomniało mi
się to, co powiedziała dzisiaj rano Hestia. Musimy znaleźć Peterowi dziewczynę!
Lily zmarszczyła brwi. James zakrztusił się własną śliną.
― Chcesz… chcesz urządzić kupiniadę?
Evansówna otwarła oczy jeszcze szerzej. Wyraźnie nie
wiedziała, z czym połączyć słowo kupiniada.
― Nie no, nie przesadzaj – pokręcił głową. – Po prostu damy
mu kilka rad i…
James pokręcił głową, wyraźnie negatywnie nastawiony do
całego pomysłu.
─ Nie znasz go? Petey kompletnie zeświruje. Poza tym… tylko
na radach? To niewykonalne, nie, daj
spo…
Remus spojrzał porozumiewawczo na Lily, która patrzała na
nich bez przekonania. Wzruszyła ramionami.
― Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym James Potter powie,
że coś jest niewykonalne – odparł z uśmiechem. James parsknął.
― Ja tylko patrzę na wszystko obiektywnie. Znasz przecież
Pete’a. Co jeśli na tej randce, o ile do niej dojdzie, nie będzie mógł
wydobyć z siebie słowa? Będzie wyglądał
jak czerwony balon, zacznie się pocić, stękać i straci jeszcze więcej pewności
siebie?
Remus westchnął. Cóż za przerażająco prawdopodobna
alternatywa.
― Wiesz, zawsze możemy być tam i kontrolować sytua…
― Przepraszam – przerwała mu Lily, patrząc na Jamesa
krytycznie. – Ale czy ty i Black nie znacie sposobu na każdą dziewczynę? –
zakpiła. – Jestem pewna, że tacy podrywacze jak wy, dacie radę przeciągać Petera na… ciemną stronę mocy.
James wyraźnie zgłupiał, po tym, jak Lily nazwała go
podrywaczem i takim, który zna sposób na każdą dziewczynę. Paradoksalnie sam
zaczął stękać, poróżowiał, a ręce mu się spociły. Lily uniosła do góry brew i
zachichotała.
― No cóż, Rogaczu – uśmiechnął się Remus – dziewczyna ma
rację. Ty i Syriusz na pewno dacie sobie radę.
James odchrząknął.
― Jasne, że tak ale…
― Lily, nie
uważasz, że to urocze, że James chce
pomóc Peterowi? – zapytał Remus, sięgając po najskuteczniejszą broń. Evansówna
westchnęła.
― Pomimo tego, że obydwoje brzmicie jak zdesperowane stare
panny, które szukają partnera na siłę, byle tylko był… no, to prawda, to byłoby
całkiem miłe.
Potter jęknął, wydukał coś, co zabrzmiało jak: „żałosne” i
najwyraźniej zaczął skupiać uwagę. Remus
uśmiechnął się w duchu. Miał już pewność, że James weźmie sobie zadanie do
serca.
♣ ♣ ♣
Od zeszłego roku on, James, Syriusz i Remus zaczęli się od siebie oddalać, a raczej to on oddalał się od nich. Różnica pomiędzy nim, zwykłym Peterem Pettigrew, i nimi, szkolnymi playboyami, stała się bardziej widoczna, niż kiedykolwiek. Wszyscy wokół mówiąc tych przystojnych, utalentowanych i wesołych Gryfonach zapominali o Glizdogonie, a on im się nie dziwił- brzydki, gruby, nudny tchórz, gdzie mu tam do nich. On miałby mieć dziewczynę? Jakaś idiotka? A może biedna przegrała zakład?
Wyrzucił ponure myśli z głowy i rozejrzał się po trzech sąsiednich stołach. Wczoraj obiecał chłopakom, że wybierze sobie jakąś wolną dziewczynę, bo nie chciał im wczoraj powiedzieć, która mu się podoba. Nie chciał na pewno, żeby jego sympatia była Gryfonką. Musiałby się z nią widywać w Pokoju Wspólnym. Musiałby jeść śniadanie obok niej. O, Merlinie.
Krukonki.
Puchonki.
Ślizgonki.
Wszystkie równie przerażające, równie rozchichotane, równie zdrowe psychicznie. W co on się wpakował?
-Wiesz Peter, jak chcesz, mogę wyciągnąć moją listę całego naszego rocznika i tego wyżej i...
-On. Tego. Nie. Chce. Łapo- warknął Lupin i rozbił skorupkę jajka. -Peter, pamiętaj, że to tylko luźna propozycja, nie będziemy robić nic wbrew twojej woli...
-Możesz przestać za niego odpowiadać? Może akurat on chce przejrzeć tę listę?
-Nikt o zdrowym zmyśle, by się nią nie zainteresował.
Czuł, że traci apetyt. Jego przyjaciele zaczęli cicho się ze sobą sprzeczać, ale nie pomogli mu w tym ani o jotę. Znów poczuł się opuszczony.
Tymczasem naprzeciw usiadła ta kuzynka Syriusza i Jamesa, Hestia, sztucznie uśmiechnięta Emmelina, Dorcas z książką do transumatacji i Marlena, z podkręconymi włosami.
Dlaczego musiały usiąść akurat tu? Mimo że znał je dobrze, zawsze czuł się onieśmielony w ich towarzystwie. A dzisiaj był dzień, kiedy musiał się tego pozbyć.
-W takim razie mam niezdrowy umysł, bo ja jestem ciekawa, co znowu kombinujecie- odezwała się Jones, a Syriusz momentalnie ucichł.
-Wybrałyście jak zwykle zły moment, żeby się dosiąść. Wszystkim jednocześnie przeszedł foch?- zdziwił się i teatralnie przyłożył rękę do ust.
-Lily nie ma?- odezwał się milczący dotąd Rogacz.
-Nie- odpowiedziała Dorcas. -Zachowuje się nieco dziwnie. Powiedziała, że jej nie będzie, bo się umówiła z kimś na korepetycje... Znaczy, nie dla niej.
-To chyba jasne- szepnęła Emma i zapytała głośno: -Macie jakieś plany go Hogsmeade?
-Nikt się z tobą nie umówi- odpowiedział krótko Potter. -Łapa idzie z Dorcas, Luniak i ja też mamy plany...
-Macie?- powtórzyła jak echo Marlena.
-Marlenateżmarandkę!- wykrzyknęła Dorcas z pełnymi ustami.
-Ma?- powtórzył Lupin.
-Ma?- powtórzył Black.
-Ma?- powtórzyła Emmelina.
McKinnon zarumieniła się, ale tylko kiwnęła lekko głową.
-Nie wiem jeszcze czy to wypali, ale jeśli wszystko pójdzie prawidłowo...
-A pójfdzie- wtrąciła się Meadowes.
-...to wszyscy się spotkamy na kremowym piwie- dokończyła sztucznie. -Kurczę, ale się najadłam, chyba pójdę poszukać Lily, bo mi się też przydadzą korepetycję. Dorcas, pomożesz mi ją znaleźć?- wysapała kopiąc szatynkę w kostkę, tak że tamta aż się skrzywiła.
-Jasne.
-Dołączę się, chyba nic z tego nie ruszę- zaoponowała się Hestia.
-Nie, no co ty...
Tamta już wstawała. Westchnęła cicho i gdy tylko odeszły od Huncwotów i Dorcas, i z sinym z zazdrości Lunatykiem, syknęła:
-No pięknie. I co ja mam teraz zrobić?
Meadowes wrzuciła książkę do torby i z uśmiechem na ustach odparła:
-Mówisz o tym, że pilnie potrzebujesz randki, bo inaczej wyjdziesz na kompletną sierotę, która próbuje podreperować swoją reputację kłamiąc, że zmienia chłopaków jak rękawiczki?
-A nie masz randki?- wtrąciła się Hestia.
-To nie jest śmieszne, Dor. To ty mnie w to wplątałaś, więc teraz przynajmniej pomóż wyplątać. Nie chcę być tu jedyną samotną duszyczką.
-Czyli to było kłamstwo, żeby wzbudzić w nim zazdrość?
-Uspokój się, wszystko po kolei- szepnęła Dorcas, wciąż ignorując pytania Jonesówny. -Przyjmiesz moją pomoc, czy znowu będziesz odstawiać Marlenę-Samosię?
-Mara, jak chcesz mogę cię umówić z takim jednym...
-Nie!- warknęła. -Nie chcę pierwszego lepszego babiarza. To musi być ktoś, kto pobije nawet Lupina.
-Nasz nowy nauczyciel?
-Czy ty siebie słyszysz?!
-Dobra, dobra... To był tylko żart.
Wyrzucił ponure myśli z głowy i rozejrzał się po trzech sąsiednich stołach. Wczoraj obiecał chłopakom, że wybierze sobie jakąś wolną dziewczynę, bo nie chciał im wczoraj powiedzieć, która mu się podoba. Nie chciał na pewno, żeby jego sympatia była Gryfonką. Musiałby się z nią widywać w Pokoju Wspólnym. Musiałby jeść śniadanie obok niej. O, Merlinie.
Krukonki.
Puchonki.
Ślizgonki.
Wszystkie równie przerażające, równie rozchichotane, równie zdrowe psychicznie. W co on się wpakował?
-Wiesz Peter, jak chcesz, mogę wyciągnąć moją listę całego naszego rocznika i tego wyżej i...
-On. Tego. Nie. Chce. Łapo- warknął Lupin i rozbił skorupkę jajka. -Peter, pamiętaj, że to tylko luźna propozycja, nie będziemy robić nic wbrew twojej woli...
-Możesz przestać za niego odpowiadać? Może akurat on chce przejrzeć tę listę?
-Nikt o zdrowym zmyśle, by się nią nie zainteresował.
Czuł, że traci apetyt. Jego przyjaciele zaczęli cicho się ze sobą sprzeczać, ale nie pomogli mu w tym ani o jotę. Znów poczuł się opuszczony.
Tymczasem naprzeciw usiadła ta kuzynka Syriusza i Jamesa, Hestia, sztucznie uśmiechnięta Emmelina, Dorcas z książką do transumatacji i Marlena, z podkręconymi włosami.
Dlaczego musiały usiąść akurat tu? Mimo że znał je dobrze, zawsze czuł się onieśmielony w ich towarzystwie. A dzisiaj był dzień, kiedy musiał się tego pozbyć.
-W takim razie mam niezdrowy umysł, bo ja jestem ciekawa, co znowu kombinujecie- odezwała się Jones, a Syriusz momentalnie ucichł.
-Wybrałyście jak zwykle zły moment, żeby się dosiąść. Wszystkim jednocześnie przeszedł foch?- zdziwił się i teatralnie przyłożył rękę do ust.
-Lily nie ma?- odezwał się milczący dotąd Rogacz.
-Nie- odpowiedziała Dorcas. -Zachowuje się nieco dziwnie. Powiedziała, że jej nie będzie, bo się umówiła z kimś na korepetycje... Znaczy, nie dla niej.
-To chyba jasne- szepnęła Emma i zapytała głośno: -Macie jakieś plany go Hogsmeade?
-Nikt się z tobą nie umówi- odpowiedział krótko Potter. -Łapa idzie z Dorcas, Luniak i ja też mamy plany...
-Macie?- powtórzyła jak echo Marlena.
-Marlenateżmarandkę!- wykrzyknęła Dorcas z pełnymi ustami.
-Ma?- powtórzył Lupin.
-Ma?- powtórzył Black.
-Ma?- powtórzyła Emmelina.
McKinnon zarumieniła się, ale tylko kiwnęła lekko głową.
-Nie wiem jeszcze czy to wypali, ale jeśli wszystko pójdzie prawidłowo...
-A pójfdzie- wtrąciła się Meadowes.
-...to wszyscy się spotkamy na kremowym piwie- dokończyła sztucznie. -Kurczę, ale się najadłam, chyba pójdę poszukać Lily, bo mi się też przydadzą korepetycję. Dorcas, pomożesz mi ją znaleźć?- wysapała kopiąc szatynkę w kostkę, tak że tamta aż się skrzywiła.
-Jasne.
-Dołączę się, chyba nic z tego nie ruszę- zaoponowała się Hestia.
-Nie, no co ty...
Tamta już wstawała. Westchnęła cicho i gdy tylko odeszły od Huncwotów i Dorcas, i z sinym z zazdrości Lunatykiem, syknęła:
-No pięknie. I co ja mam teraz zrobić?
Meadowes wrzuciła książkę do torby i z uśmiechem na ustach odparła:
-Mówisz o tym, że pilnie potrzebujesz randki, bo inaczej wyjdziesz na kompletną sierotę, która próbuje podreperować swoją reputację kłamiąc, że zmienia chłopaków jak rękawiczki?
-A nie masz randki?- wtrąciła się Hestia.
-To nie jest śmieszne, Dor. To ty mnie w to wplątałaś, więc teraz przynajmniej pomóż wyplątać. Nie chcę być tu jedyną samotną duszyczką.
-Czyli to było kłamstwo, żeby wzbudzić w nim zazdrość?
-Uspokój się, wszystko po kolei- szepnęła Dorcas, wciąż ignorując pytania Jonesówny. -Przyjmiesz moją pomoc, czy znowu będziesz odstawiać Marlenę-Samosię?
-Mara, jak chcesz mogę cię umówić z takim jednym...
-Nie!- warknęła. -Nie chcę pierwszego lepszego babiarza. To musi być ktoś, kto pobije nawet Lupina.
-Nasz nowy nauczyciel?
-Czy ty siebie słyszysz?!
-Dobra, dobra... To był tylko żart.
♣ ♣ ♣
Hestia musiała odwołać
bezsensowną randkę z Rasaciem, ale specjalnie się do tego nie rwała. Pomyślała,
że jak zobaczy go jutro z bibliotece, albo raczej w sowiarni, bo zdążyła
odkryć, że on, odkąd skończyły się ich tamtejsze schadzki, na książki jest
uczulony, wytłumaczy chaotycznie całą tę chorą sytuację. Jej plan, jak
nietrudno się domyślić, szlag trafił.
Kiedy wracała z kolacji dosłownie na niego
wpadła, a potem zdarzyła się jedna z tych komicznych sytuacji, kiedy dwójka
osób próbuje się ominąć, ale przy każdej próbie wybierają identyczny kierunek i
zderzają się po raz kolejny. W końcu musiała coś powiedzieć, bo czuła się
wystarczająco głupio:
-Cześć, Jayden- wysiliła się na uśmiech.
-Och, Hestia! Miło ci widzieć.
Zabrzmiało to całkiem szczerze. Przypominał
jej trochę Chase’ a. On też miał takie słomkowe włosy i oczy jak morze.
-Słuchaj, co do tej randki w poniedziałek,
to… chyba będziemy musieli to przełożyć. Coś mi wypadło.
-Wypadło?- powtórzył.
-Robię za swatkę, bo widzisz, moja koleżanka
postawiła mnie w krępującej sytuacji i pomagam jej sabotować randkę mojej
drugiej koleżanki i…- parsknęła śmiechem widząc jego zdezorientowaną minę –w
każdym bądź razie, coś mi wypadło.
Kiwnął głową, wciąż chyba niepewny, czy
powinien złożyć jej życzenia, czy raczej kondolencje.
-Nie ma sprawy. Przecież możemy się spotykać
znowu z bibliotece i doprowadzać panią Pince do obłędu.
Dała mu sójkę w bok.
-Jest przewrażliwiona. Powinna się cieszyć
jak szerzy się czytelnictwo wśród młodzieży.
-Powinna. A właściwie, o kogo biją się twoje
koleżanki?
-O Syriusza Blacka. Wiesz, to ten wariat, co
cię przegonił z naszego pierwszego spotkania.
-Ach, teraz rozumiem.
I przepuścił ją na drugą stronę. Zadziwiająco
gładko poszło. Jednak po kilku krokach usłyszała za sobą nawoływanie Jaydena:
-Skoro już zostawiasz mnie na pastwę losu, bo
zgrywasz kupidyna, to może potrenujesz na innym przypadku?- zaproponował
-To znaczy?- odkrzyknęła.
-Szukam randki dla mojego przyjaciela…
–Też się w to bawisz?- zapytała zbita z
pantałyku, na co Rasac wyszczerzył zęby.
Strasznie przypominał jej kuzyna.
-Nie myśl, że gość ma jakieś złamane serce
albo że to nudziarz… Na pewno go kojarzysz- Frank Longbottom. Wiesz, ta gwiazda
Qudditcha.
Gwiazda Qudditcha? Pewnie nie będzie z nim problemu.
-Jestem tu nowa i raczej nie kojarzę tych
„sław” i „ofiar”.
-Tak… to prawda.
-Ale… Skoro już jesteśmy w tych niezręcznych
sytuacjach ludzi od swatania, to powiem, że mam idealną partnerkę dla twojego
kumpla. Nie moją koleżankę, oczywiście. Ona się nie zgodzi.
-Ale nie jest to kolejna fanka Syriusza Blacka?
-Nie...zupełnie. Bo widzisz, kocha się w jednym
z Huncwotów.
♣ ♣ ♣
-Umówiłaś mnie na randkę z Frankiem
Longbottomem?- powtórzyła Marlena, kiedy już otrząsnęła się z szoku.
Dorcas usiadła na kanapę w pokoju wspólnym
kiwając głową z uznaniem, ale jej mina zdradzała, że nie jest zadowolona z
tego, że to nie ona koniec końców znalazła Marlenie randkę.
-A więc go znasz? No widzisz!
McKinnon poderwała do góry głowę i odparła:
-Znać? Nie. Kojarzę go tylko, bo jest w
naszej drużynie Gryfonów.
-Jayden się z nim przyjaźni, ponoć jest
bardzo sympatyczny.
-Sympatyczny?- prychnęła Dorcas. –Frank to
ideał! Ciężko mi to mówić, ale naprawdę lepiej być nie mogło. Marlena, pomyśl
tylko- jeden z najpopularniejszych chłopaków w szkole, zdolny, wysportowany,
przystojny- uśmiechnęła się znacząco. –I w dodatku jest ponoć bardzo w
porządku, moja kuzynka Berta próbowała mi wcisnąć, że się z nim spotykała i
przedstawiała go w samych superlatywach. Nawet jeśli nie zamierzasz wracać już
do Lupina, ja bym nie poło żałowała kilku randek z takim Frankiem- westchnęła,
zachwycona.
-No, nie wiem… zastanowię się.
-Nad czym się tu zastanawiać! Mamy go i
Petera, bo Huncwoci szukają mu partnerki. Raczej łatwy wybór.
-Nie oceniaj tak powierzchownie… Ale randka z
Peterem byłaby po świńsku. W końcu tamci się przyjaźnią…
-A Frank i Remus nie! Hestia, pomóż mi ją
przekonać- zaproponowała Meadowes.
-Co ci szkodzi? Nikt przecież ci nie każe się
z nim żenić. Jak ci się nie spodoba, to trudno. Lepiej pójść z kimś, niż samemu
się szwendać po ulicach i kupować prezenty gwiazdkowe cztery miesiące do
przodu.
Dor przytaknęła.
Marlena przeczesał ręką włosy wysłuchiwała
argumentów przyjaciółek, które zaczęły do niej trafiać.
Co ci
szkodzi?
Zdolny, wysportowany,
przystojny.
Lepiej pójść z kimś, niż samemu
szwendać się po ulicach.
Jest chyba bardzo w porządku.
Ja bym nie pożałowała kilku
randek z takim Frankiem.
Wzięła głęboki oddech i
czując napływające do niej szaleństwo odparła:
-Powiedz Jaydenowi, że się zgadzam.
♣ ♣ ♣
-Peter- zaczął Syriusz. –Musisz
być pewny siebie. Dziewczyny to lubią. Przecież nie musisz walić jakiś
inteligentnych tekstów na podryw, wystarczy jak będziesz patrzał na nią lekko z
góry. I lepiej nic nie jedz, jak ją, kimkolwiek jest twoja tajemnicza
towarzyszka, zaprosisz.
-Po prostu bądź miły- kontynuował Lupin. –Nie
rób z siebie kogoś, kim nie jesteś.
-Nie załamuj się, jak odmówi- wtrącił się
Potter. –Po prostu odejdź i nie zaprzątaj sobie tym głowy. W końcu się zgodzi.
-Ale nie marnuj czasu na jedną dziewczynę, bo
nie daj Bóg się zakochasz, jak Rogacz.
-Oświeć mnie, co w tym złego?- zapytał
poirytowany Lunatyk. –Ty nie kochasz Dorcas?
Black cały poczerwieniał.
-Mieliśmy dawać rady Peterowi, a nie
rozprawiać o własnych życiach uczuciowych!
-Jak Meadowes się dowie…
-Zamknij. Się.- warknął do okularnika.
-Co mam robić?- zapytał podenerwowany nadmiarem
informacji Peter. Czuł się jakby znowu miały być sumy.
-Po prostu, nie przejmuj się, tak? Dziewczyny
nie gryzą. MNIE jeszcze żadna nawet nie uderzyła.
-To jest kłamstwo- wtrącił się Rogacz. –Prawie
każda twoja była dała ci kilka razy z liścia.
-Rogasiu, nie masz za grosz podejścia
pedagogicznego do uczniów. Peter, nie przejmuj się tym nieczułym palantem, nikt
nie będzie bić.
-To wszystko jest bez sensu. Teoria jest jak
formułki na pamięć - odparł James. –Syriuszu, pokaż mu, jak to zrobić.
Black wywrócił oczami i podszedł do
pobliskiej blondynki i wyrywając jej książkę.
-Co czytasz?- zapytał uśmiechając się zawadiacko.
Peter wyjął kawałek pergaminu i pióro, i
chyba zaczął robić notatki.
-Książkę- odparła dziewczyna poprawiając
pośpiesznie włosy.
-Słuchaj, obserwuję cię od dłuższego czasu i
bardzo mi się podobasz- przyznał bez ogródek, na co dziewczyna poczerwieniała
jak burak. –I w poniedziałek jest Hogsmeade… Chciałabyś może wyskoczyć gdzieś
ze mną…
-…oczywiście!- przerwała tamta w pół słowa,
nie mrugając.
-Super. Wybacz, kochana, ale musiałem pokazać
koledze jak się podrywa dziewczynę, a Hogsmeade mam zajęte. Mam nadzieję, że się
nie obrazisz- rzucił i szybko wrócił do przyjaciół, bo dziewczyna chyba się
popłakała.
-To było okropne- zwrócił mu uwagę Lunatyk.
-Wyluzuj, to jedna z tych wariatek z naszego
fanklubu- wywrócił oczami. –Pheobe? Clemence? Coś takiego… Peter, czegoś się
nauczyłeś?- zapytał, a Pettigrew kiwnął głową, wciąż nieprzekonany.
-Teraz ja mu pokażę!- zaoponował się Rogacz,
na co Syriusz zachichotał.
-Będziesz mieć okazję- wyjaśnił, bo właśnie przez
korytarz przechodziła właśnie zaginiona Lily. –Peter, teraz przykład porażki.
Potter puścił jego uwagę mimo uszu.
-Lily!- zawołał, kiedy dziewczyna się
zbliżyła. –Słuchaj, próbujemy nauczyć Petera podrywu, czy mogłabyś się zgodzić,
kiedy cię teraz zaproszę na randkę?
Ale ona nawet go nie posłuchała, spojrzała
tylko wzrokiem, który powiedział mu wszystko.
Poszła dalej, a on pobiegł za nią. Ignorował
nawoływania Syriusza i Remusa.
-I ostatnia możliwa alternatywa, Peter.
Dziewczyna ucieka. Nie rób tego błędu i za nią nie biegnij, proszę cię.
Wiedział, że zobaczy ją w
Pokoju Życzeń.
Wiedział, że będzie w beznadziejnym stanie.
Wiedział, że tym stanem się zarazi.
Skąd? Tego już nie wiedział.
Siedziała tam, w rogu pokoju, a forma którą
przyjął była odzwierciedleniem jej odczuć- gołe ściany, zdrapana i rozrzucona
tapeta, połamane meble. Kilka poduszek, na których siedziała.
Dosiadł się bezszelestnie. Widziała go, na
pewno, ale nic nie powiedziała. Cieszyła się, że na tym okrutnym świecie jest
ktoś taki jak on. Kto będzie starał się ją zrozumieć, kto będzie przeżywał
wszystkie jej emocje razem z nią, kto będzie dla niej zwyczajnym oparciem.
Siedzieli tam tak. Milczeli. James czekał, aż
ona zacznie mówić. Jeśli zacznie.
-Moja mama zginęła w tamte wakacje,
pamiętasz?- powiedziała cicho, a James podskoczył i zerknął na nią ze
zdziwieniem. –Do… dostałam list… bez słów, był tam tylko naszyjnik, który
zawsze nosiła na szyi… Po prostu… to wszystko znowu odżyło, gdy go zobaczyłam.
Wszystko w nim drżało, ten ból, który w niej
zauważył, przeszedł na niego. Myśl, że jego ukochana tak cierpiała nie dawała
mu spokoju.
Złapał ją za rękę.
-Czy wiesz od kogo był ten list?
-Nie- mruknęła. -Najwyraźniej nie miał tyle
odwagi, żeby się podpisać- wywróciła oczami.
Miała w nich łzy.
Nie cierpiał, jak dziewczyny się przy nim
rozklejały, ale teraz nie czuł poirytowania. Miał ochotę tę łzę wytrzeć z jej
policzka, nawet jeśli miał potem dostać za to z sierpowego.
-Chcesz wiedzieć, co myślę?
Kiwnęła głową.
-Lily, nie sądzę, żeby twoja mama chciała,
żebyś płakała przez taki kretyński kawał. Nie mam pojęcia, jak ten medalion
dostał się w ręce tego gówniarza, ale taka dziewczyna jak ty, na pewno nie chce
dawać mu satysfakcji z osiągniętego sukcesu, mylę się?- zapytał, a ona uśmiechnęła
się lekko. –Wiesz, jeśli chcesz iść dalej powinnaś go schować, ten naszyjnik.
Najlepiej tu. Nie wracać do niego. Rany nigdy się nie zbliźnią, jak będziesz na
niego patrzeć.
Kiwnęła głową.
-Chyba masz rację. Dziękuję ci.
Wstał. Nie chciał jej dłużej męczyć. Musiała
się jeszcze pozbierać, bo chociaż miała na to cały dzisiejszy i wczorajszy
dzień czuł, że właśnie teraz cała gorycz się z niej wylewa. Bo ktoś ją złapał
na płaczu, na okazaniu słabości.
Trudna była z niej dziewczyna.
Kiedy więc wychodził z pokoju, zdziwił się,
bo usłyszał jej sopran zza pleców:
-Mogę cię o coś zapytać?
Odwrócił się.
-Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
Rozbawił go wyraz jej twarzy, czyli słynny
jej chłód połączony ze słabo ukrywanym zaciekawieniem. Jak dziecko, które stara
się być stanowcze.
A na pytanie, na które odpowiedzi nie było
odparł tylko:
-Sama musisz znaleźć odpowiedź.
Nim się obejrzeli, już mijał trzeci dzień ich
pobytu w Hogwarcie. Mimo nienajlepszego początku, wszystko powoli zaczęło
wracać na swoje miejsce.
Było kilka zmian, które już zdążyły sprawić,
że uczniowie czekali na dalszy ciąg akcji, ale nikt nie uważał, że ten rok
przyniesie jakieś zmiany. Z wyjątkiem jednej osoby.
Dla Lily cały ten rok był rokiem zmian,
poczynając od rozstania z przyjacielem, kończąc na zmianie jej stosunków
względem Jamesa Pottera. Czy ciekawa była, co będzie dalej? Zależy.
Coś wewnątrz podpowiadało jej, że prawdziwy
zwrot akcji dopiero nastąpi, ale ona pierwszy raz pozwoliła sobie, na
zostawienie własnego losu Opatrzności.
Co będzie, to będzie.
Póki co, chciała tylko z kimś porozmawiać.
James Potter zobaczył ją, kroczącą jak zwykle
z uniesioną głową i błyszczącą oznaką prefekta na piersi. Uśmiechała się do
niego. Rzadki widok.
-Czujesz się lepiej?- spytał, jak doszła do
niego z drugiego końca korytarza.
Kiwnęła głową z uśmiechem.
-Chciałam ci podziękować, za wczoraj. Jednak
da się z tobą rozmawiać.
Wywrócił głową i delikatnie popukał palcem w
jej głowę.
-Uwierz, potrafię cię jeszcze zaskoczyć.
-Och, tak?- powtórzyła robiąc zaskoczoną
minę.
-Skoro,
ze mną wciąż rozmawiasz, i na moim poniedziałkowym wyznaniu nie uderzyłaś mnie
w twarz, to zwalam to na element zaskoczenia.
-A co jeśli to nie był element zaskoczenia?-
spytała, dziwiąc się na własną śmiałość.
Zwyczajnie, dawno z nikim tak łatwo się nie
rozmawiało.
Zmarszczył brwi.
-Coś ci się stało?
-Po prostu, daje sobie trochę luzu. Czułam
się jak pies na uwięzi. Chcę inaczej zacząć nowy rok.
-Jak to mugole mówią: carpe diem, Lily.
Ruda zaniemówiła. Skąd on zna takie sentencje?
-Wow- powiedziała tylko. –Znasz coś jeszcze,
mugolskiego?
-Kilka cytatów- rzekł wymijająco. –Są mądrzy,
mimo że ani krztyny w nich magii. Imponujące.
-I takie rzeczy cię… interesują?
-Jeśli ma się komu zaimponować- odparł z
błyskiem w oku.
Zrobiło jej się ciepło na sercu. Czarował ją.
Nigdy nie sądziła, że zaimponuje jej jakikolwiek sposób jego zdurniałego podrywu.
-Wiesz, możemy o tym pogadać- kontynuował,
widząc, że zapomniała języka w gębie. -Na przykład w poniedziałek. Hogsmeade.
-Zapraszasz mnie na randkę?- wykrztusiła.
-To nie musi być randka, jeśli nie chcesz. Zwykłe
towarzyskie spotkanie.
-Tak… po prostu?
-Przysięgam uroczyście, że nie używam tego
jako pretekstu do uprowadzenia cię dla okupu- zachichotał, a w jego pięknych,
czekoladowych oczach pojawiły się wesołe iskierki.
Był naprawdę przystojny.
Wywróciła oczami, starając się zapanować nad
jej dziwnymi odczuciami.
-Znaczy… Nie twierdzę, że po tym wydarzeniu będzie
jak dawniej, może eee… coś zaiskrzy, ale…
-Ale lata doświadczania oduczyły cię wygłaszania swoich fantazji na
głos.
-Czyli zgadzasz się?
-Ale na randkę, czy nie-randkę?
-Może zacznę od tej całej nie-randki-
mruknął, niby od niechcenia.
-Skoro to nie jest randka… I skoro nie jest
to głupi kawał…
-Co za idiotyczny pomysł.
-…to chyba się zgodzę.
Wyszczerzył zęby.
-To zobaczymy się w poniedziałek po śniadaniu
i skoczymy do Hogsmeade?
-Do Hogsmeade- zgodziła się i odeszła z
uśmiechem.
A James też zaczął czuć, że to rok zmian.
♣ ♣ ♣
Peter po raz pierwszy poczuł,
że czegoś się nauczył. Wszystkie rady chłopaków kręciły jej się po głowie i wykreowały
jedną, którą postanowił się kreować- nie bój się.
Miał już dziewczynę, z którą chciał się
umówić. Bał się tego powiedzieć wcześniej chłopakom, bał się, że go wyśmieją, a
może że wybija mu ten pomysł z głowy.
To było ryzykowne. Bardzo ryzykowne.
Ale czuł, że musi to zrobić.
-Cześć, Jo- uśmiechnął się, gdy podchodził do
ich ławki na OPCM’ ie. Uniosła głowę.
***
Wydaje mi się, że jestem trochę do tyłu z waszymi rozdziałami, przepraszam za to- wszystko nadrobię.
No nic, życzę miłej lektury ;> i weny do komentowania xD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz