26 września 2015

4. Utrapienia i Rozwiązania


Poprzednio
Rozpoczęła się szósta klasa dla naszych bohaterów, ale bynajmniej nie jest ona świeżym startem. Błędy z przeszłości są jak kłody pod nogi, z którymi musi zmierzyć się między innymi Remus, Marlena i Emmelina . Pierwsza dwójka spotykała się ze sobą przez cały poprzedni rok, ale wszystko zmieniło się, kiedy Emmelina, przyjaciółka Remusa od dzieciństwa, pocałowała chłopaka na oczach jego dziewczyny. Remus i Marley starają się uratować swój podupadający związek, ale kolejne sekrety Lupina, w tym odwieczny problem z likantropią, nie czynią spraw łatwiejszymi. Piątą klasą żyje również Lily , która straciła w jej ostatnie dni dwoje swoich najlepszych przyjaciół - Severusa oraz Mary , która przez długi czas spotykała się z adoratorem Lily, Jamesem Potterem. Mary była zazdrosna o relację Jamesa z Lily, pokłóciła się z najlepszą przyjaciółką na śmierć i życie, a potem wzięła udział w wymianie międzyszkolnej do Beauxbatons. Na jej miejsce przybywa Hestia, ekscentryczna kuzynka Syriusza i Jamesa. Ma ona problem z zaaklimatyzowaniem się. Jedyną osobą, która wyciąga do niej rękę, jest problematyczna Emmelina, która przypadkiem niszcząc związek Remusa i Marleny, z większą premedytacją chce odbić ukochanego Syriusza od Dorcas i angażuje Hestię w swoje problemy. 
Tymczasem w Hogwarcie pojawia się nowa uczennica, Jo Prewett w jakiś pokręcony sposób połączona z Lily. Tymczasem do Evansowny przychodzi list z medalionem, który nosiła jej biologiczna matka-nieboszczka, jeszcze przed tym, jak porzuciła bez przyczyny całą swoją rodzinę. Retrospekcje pokazują, że tę przyczynę być może jednak miała, ponieważ ojciec Lily, Ethan wiele lat temu romansował z matką Jo, Lukrecją.


UWAGA - ROZDZIAŁ JEST W TRAKCIE INTENSYWNYCH POPRAWEK, PONIŻSZA WERSJA ZAWIERA NOWE, POPRAWIONE, ALE I NIEKTÓRE STARE, NIEPOPRAWIONE FRAGMENTY, PO TO, ŻEBY ZACHOWAŁA SIĘ SPÓJNOŚĆ W CZYTANIU. MUSICIE JEDNAK WIEDZIEĆ, ŻE ROZDZIAŁ MOŻE ZAWIERAĆ PEWNE BŁĘDY LOGICZNE, PONIEWAŻ STARE FRAGMENTY POCHODZĄ SPRZED DWÓCH LAT, A JA NIE PAMIĘTAM DOKŁADNIE, JAKIE TREŚCI ZAWIERAJĄ. POLECAM WSZYSTKIM ZACZEKAĆ KILKA DNI, KIEDY ROZDZIAŁ ZOSTANIE ZAKOŃCZONY ALBO PRZECZYTAĆ W CAŁOŚCI STARĄ WERSJĘ, KTÓRA ZNAJDUJE SIĘ TUTAJ.




“Każda rodzi­na tai w so­bie swois­te nieza­dowo­lenie, które zmusza do ucie­czki każde­go jej człon­ka, dopóki po­siada on jakąkol­wiek siłę żywotną.”

- Paul Ambroise Valéry



4 września, Cokeworth
Kochana Lily,

Wiem, że ciężko znaleźć nam wspólny język i w lato prosiłaś mnie, żebym do Ciebie nie pisała pod żadnym pozorem, ale wydaje mi się, że zrobi Ci się cieplej na sercu, gdy dostaniesz list od kogoś z rodziny.
Ta cała profesorka McGonagall napisała do nas, że zawalasz Transmutację, czy coś takiego, ale nie piszę listu po to, żeby Cię zbesztać, nikt z nas (oprócz niej) pewnie tego nie zrobi. Zresztą, każdy na świecie ma jakąś piętę Achillesa, prawda? Ja nie umiem gotować, Ty nie umiesz przemieniać przedmiotów. Wychodzę przy tym gorzej od Ciebie. Może wzięłabyś jakieś korepetycje, co? Poproś jakiegoś chłopaka, to taka rada ode mnie i taty.
Zarówno Ethan, Caroline, jak i ja popieramy Twoją nauczycielkę i uważamy, że się przepracowujesz. Ja w twoim wieku rzadko zaglądałam do książek, Lily. Nauczysz się z nich wiele, jasne, ale nie ma na świecie podręcznika na podstawie którego zrozumiesz życie. Powinnaś raczej poddać się jakieś pasji (Ethan pyta się, czy grasz w miarę możliwości na jakimś fortepianie i gitarze, bo strasznie łatwo tych sztuk zapomnieć) albo na życiu towarzyskim, tym bardziej, że masz lżejszy rok przed sobą, a egzaminy dopiero za kilka semestrów.
Jeśli chodzi o Twoją ucieczkę z Czarów… (czy jak to się nazywało?) nie przejmuj się. Ja w Twoim wieku miałam więcej godzin nieobecności niż obecności w szkole, a czepianie się jakiegoś jednorazowego wybryku to gruba przesada. Ta McGonagul musi być naprawdę kobietą starej daty.
U mnie i Ethana wszystko w porządku, u Caroline zresztą też, ale niespecjalnie często z nią rozmawiam. Co prawda czasami odwiedza Ryana Steele’ a (to Twój chrzestny, prawda?), a ponieważ Twój ojciec przebywa u niego przynajmniej pięć godzin dziennie, a ja idę z nim, konfrontacje są nieuniknione. Ciężko jej przywyknąć do widywania nas razem, ale prosiła koniecznie Cię pozdrowić (pewnie też utrzymujesz z nią korespondencję, nie?). Ach, zapomniałabym, twoja babcia kazała Ci uważać przy wyborze korepetytora na Amerykanów i hipisów. Wiesz, jak bardzo jest uprzedzona.
Mam nadzieję, że choć raz mi odpiszesz. Przysyłam trochę ciasteczek zbożowych według przepisu Twojej babci, bo wiem, że bardzo je lubisz.
Ucz się, ale nie zapomnij o chłopakach,
Rachel



─ Nie rozumiem, dlaczego jej tak nie lubisz ─ zdziwiła się Dor. – Wydaje się być sympatyczna, jak na macochę.
─ Dokładnie ─ zgodziła się Lily, nakładając na talerz trochę kaszy. – Wydaje się. Naprawdę jest pusta, podła i złośliwa. Omotała mojego ojca i próbuje zrobić to samo ze mną, ale ja, w przeciwieństwie do niego i mojej kochanej siostrzyczki, nie jestem skończoną idiotką. Poza tym, jaki dorosły o zdrowych zmysłach każe, cytuję: “skupić się na życiu towarzyskim i nie zaglądać do książek, bo to stek bzdur?!
─ Twój ojciec? – podsunęła jej Dor.
Lily westchnęła i niechętnie przyznała szatynce rację. Nigdy nie rozumiała zachowania swoich rodziców, a raczej ojca i Caroline, pierwszej macochy, a teraz Rachel, drugiej macochy. Każde z nich w mniejszy lub większy sposób powiązane było ze sztuką, a dokładniej muzyką. Nie przypominali normalnych rodziców, którzy dają szlabany i zabraniają dzieciom multum różnych rzeczy, jak palenie, puszczanie czy brak przykładania się do nauki. Wręcz przeciwnie, Lily często miała wrażenie, że jest ona jedyną rozsądną osobą w całej tej rodzinie. Jedynie ona pamiętała o dokarmianiu złotych rybek w przedpokoju, o płaceniu rachunków, które domownicy skrupulatnie składali w misie przypominającej akwarium w kuchni, o kupowaniu jedzenia, o sobotnim sprzątaniu, a czasami nawet o godzinach ich pracy! Ten list zdecydowanie nie powinien jej zaskakiwać.        
Relacje w rodzinie Evansów były delikatnie mówiąc bardzo poplątane. Biologiczna matka jej i Tunii – Mary, rozwiodła się z jej ojcem, kiedy Ruda miała jakieś osiem lat, i wyjechała do Ameryki, na Broadway, gdzie chciała rozkręcić swoją aktorską karierę, ponieważ West End nigdy jej nie odpowiadał. Sześć lat później zmarła, ale nigdy nie skontaktowała się z córkami. Mimo to Lily bardzo mocno ją kochała i przeżyła poważną depresję, kiedy dowiedziała się o jej śmierci. Właśnie wtedy zmieniła swój wizerunek na – jak to określiła Emmelina – „punkówę”, i zaczęła się buntować. Oddaliła się też od siostry i ojca, którzy niespecjalnie przejęli się ów tragedią, twierdząc, że ponieważ mamę zabił własny kochanek, a ona zamiast zająć się dziećmi romansowała sobie w Nowym Jorku, nie zasłużyła na ich łzy.
Ojciec zaledwie rok po rozwodzie z matką związał się po raz kolejny ze swoją koleżanką z pracy i dalszą kuzynką swojego najlepszego przyjaciela, Caroline Steele. Ruda długo przekonywała się do macochy, ale w końcu szczerze ją polubiła i zwierzała się jej z niemal wszystkiego, traktując kobietę jak drugą matkę. Wszystko byłoby pięknie i cudownie, gdyby Ethan Evans nie był tak kochliwy i nie ożeniłby się po raz trzeci z kolejną kobietą, Rachel McCollough, która była od niego młodsza o trzynaście lat. Nowej macochy Lily zdzierżyć nie potrafiła, tęskniła za Caroline i Mary, dlatego postanowiła otwarcie gardzić nową żoną jej ojca, łudząc się, że pójdzie on po rozum do głowy, wydorośleje i przestanie szukać sobie coraz to młodszych dziewczyn!
To samo zakomunikowała mu babcia dziewczyny, matka jej biologicznej rodzicielki, Agnese Oldisch, wyjątkowo apodyktyczna i władcza Włoszka, która całe „dziwactwo” Ethana Evansa zwalała na amerykańskie korzenie, artystyczną duszę i słuchanie muzyki hipisów. Fakt faktem, jej babcia nie należała do tolerancyjnych osób i czasem doprowadzała ją do szału, każąc „zdjąć te śmieszne buty” i „przestać ubierać się jak czarna wdowa”, ale ona i Tunia zawsze dzwoniły po nią, kiedy chciały, żeby ktoś przemówił ich ojcu do rozsądku. Niestety, nawet najazd Agnese nie zatrzymał takiej katastrofy jak wesele ojca i Rachel. 
─ Oddałabym wszystko, żeby mieć taką rodzinę jak twoja – szepnęła do siebie Dorcas, mając nadzieję, że Ruda jej niedosłyszy. Pomyliła się.
─ Mówisz tak tylko dlatego, że nie masz porównania. Twoi rodzice nigdy nie traktowali cię  jak zwykle traktuje się córki. A skoro po raz pierwszy doznałaś takiego uczucia, sama różnica bagatelizuje niedoskonałości całej tej rodziny, takie jak Rachel – oznajmiła Lily tonem eksperta.
Dorcas spiorunowała ją poirytowanym spojrzeniem.
─ Zdaje mi się, że za dużo czasu spędzasz z panią Doyle, bo zaczynasz gadać od rzeczy jak ona.
─ To raczej dlatego, że mój kuzyn Jordan studiuje psychoanalitykę – sprostowała Lily. –Wyjaśnił mi wiele zagadnień, a jak się słucha takiego nawijania przez całe wakacje, uczy się też podobnej gadki.
Dorcas, która w przeciwieństwie do przyjaciółki miała do wszystkiego lekki dystans, pomyślała, że Lily ma naprawdę krytyczne spojrzenie na świat. I tą skłonność do używania staroświeckich słów. Uczciwie mówiąc raczej ciężko się z nią rozmawiało, ale za to wyśmienicie przepisywało zadania. Wystarczyło tylko podłożyć haszysz, coś jak: „Słyszałaś, że Minister Magii chce usunąć osobny departament sportowy dla kobiet i połączyć go z męskim?”, a ruda już zaczęła dryfować i rzucać swoje feministyczne hasła, kiedy Dorcas w najlepsze kończyła pisać o tymczasowych i przewlekłych skutkach Eliksiru Jegginsa. Już wyciągała z torebki swoją podkładkę do pisania z klipsem, kiedy nieoczekiwanie coś o wiele bardziej zajmującego niż ściąganie od Lily przykuło jej uwagę.
─ Co spowodowało, że przywitałeś dzisiaj tak wcześnie dzień, panie Black?! ─ krzyknęła, szczerząc się prawdopodobnie tak mocno jak ci żebracy imigranci, prosząc o klepaki „na chleb”, których widziała z Lily w wakacje pod jednym z teatrów londyńskiego West Endu.
„Pan” Black natychmiast spojrzał w jej kierunku i również się uśmiechnął, ale trochę w mniej żebracki sposób, a raczej seksowny, taki, z którym Syriusz prawdopodobnie przyszedł na świat. Na miejscu położnej w Mungu Dorcas prawdopodobnie wywróciłaby się z nim na ziemię. Może nawet i tak było. To wyjaśniałoby dlaczego chłopak żyje w swoim własnym świecie – po prostu nieźle uderzył się w głowę za młodu.
Na kilka sekund wszystko zwolniło – rzeczywistość, świat, otoczenie. Nikt nie jadł śniadania, nikt nie nawijał o planach podbicia świata przez jej cierpiącą na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne macochę, nikt nie chichotał, słysząc plotki o tym, co Mark Landris i Larissa Richardson robili w łazience Jęczącej Marty. Była tylko ona, i tylko Syriusz, zmierzający do siebie jak dwa, cholernie skuteczne magnesy. I potem zapewne w rytm anielskiej melodii albo jakiegoś cudownego folka, Syriusz podejdzie do niej, ujmie jej twarz w dwie ręce i szepnie zmysłowo jak… jak w sumie to ON, ale bez zbędnej koszulki:
─ Ty. Tylko ty mogłaś skłonić mnie do skrócenia sobie życia przez niedobór snu, jedyna ma miłości…
─ To nie jest film z Marilyn Monroe, Dorcas ─ zgasiła ją Lily, prawdopodobnie domyślając się z tym swoim uprzedzeniem do wszystkiego co romantyczne, o czym jej przyjaciółka teraz myśli. ─ A Black to nie twój Wallach czy Montgomery Clift. Ani nawet Clark Gable.
Dorcas zignorowała to ironiczne nawiązanie do jej ulubionego filmu, który Lily uważała za idiotyczny. Ona wierzyła w głęboko drzemiący w Syriuszu romantyzm. Niestety, chyba to nie był dla niego dobry dzień, bo jego niesatysfakcjonującą odpowiedź nie można tłumaczyć w żaden inny sposób:
─ Rano zawsze jest najlepsze jedzenie, mała.
I cmoknął ją lekko w policzek, a ona zarumieniła się tak, że można by pomylić ją z dorodną czereśnią. Przy tym oczy miała tak nieobecne, aczkolwiek w niego wpatrzone, że Black mógł postawić swój motor, iż dziewczyna padłaby jak długa, gdyby tylko nie siedziała na ławie. Zabawne, mimo że całował się z Meadowes – nie tylko po policzkach – przez całe wakacje, nawet takie niewinne gesty zwalają ją z nóg.
Ciekawe, co by było gdyby w gratisie włożył jej rękę pod bluzkę? Ktoś by zauważył? Tak wcześnie rano prawie nikt nie jada, zresztą, uwypuklenie w okolicach jej piersi maskowałby częściowo ten wielki chlebak, koło którego usiadła… Syriusz uśmiechnął się łobuzersko na tę myśl. Uwielbiał publiczne okazywanie uczuć, dlatego wykorzystywał wszystkie nadarzające się okazje. Żadna dziewczyna nigdy nie protestowała.
Oprócz Meadowes. Tej słodkiej, niewinnej i lekko głupiutkiej Meadowes, która nie dała wciągać się we flirty od czwartego roku, z powodu tej swojej depresji i żałoby rodzinnej po stracie siostry… Oczywiście, ta depresja nie była na tyle głęboka, żeby po zeszłorocznym Sylwestrze nie dać się zaciągnąć do jednego z pustych sypialni u Declana Sterne’ a, u którego on, James i Dor byli na domówce… ale to inna historia. Ważne, że przez całkiem imponujący szmat czasu ściągnęła mentalność od Lily Evans i zgrywała dziewczynę z kompleksem Dafne.
Tak, Dorcas Meadowes kiedyś naprawdę sprawiała, że jego serce zaczynało szybciej bić. Wciąż tak było, jasne, ale… Syriusz należał do wolnych ptaków, ludzi nie szukających zobowiązań, takich, których nie da się do nikogo uwiązać. Nienawidził więzów. Dorcas mogła być piękna, słodka i delikatna, naprawdę czarująca, ale nie zmieniało to faktu, że i tak, i siak, z czasem trafi na listę zwykłych, przejściowych, letnich romansików.
A poza tym dziewczyny to jedynie zwykłe umilenie życia. Nie jego ścisły punkt. Nad związkami w hierarchii ważności stawiał przyjaźń i w tej materii nie był już tak zmienny i nieszukający więzów. Może i sprawiał wrażenie zdystansowanego, skupionego na własnej osobie, ale naprawdę wskoczyłby za Jamesem, Remusem czy Peterem w ogień, i tutaj akurat spokojnie można było powiedzieć, że jest wierny jak – o, ironio! – czarny, kudłaty pies. Wcale nie efemeryczny.
─ Lepiej żebyś na policzkach pozostał, Black, bo wolę potrzymać w żołądku moją owsiankę ─ odezwał się kolejny głos, już nie tak słodki i niewinny jak Dor. Ten głos był szorstki, przepełniony ironią, goryczą i swego rodzaju wyższością. W ten sposób mówiło tylko pięć, znanych mu megier – McGongall, Pince, Pomfrey, jego matka i Lily Evans.
Oto przykład osoby efemerycznej.
Jaki był kontrast pomiędzy Evans a Dor! Jak bardzo te dwie się różniły! To aż komiczne, że dwie tak różne osoby jak apodyktyczna, złośliwa i pozbawiona wrażliwości Lily Evans i słodka, ciesząca się życiem, krucha jak porcelana Dorcas Meadowes mogły przyjaźnić się na dobre i na złe. Po prostu komiczne.
I tak samo zabawne było to, że te dwie rozumiały się tak świetnie, tak bardzo jedna drugą uwielbiała, a z kolei Syriusz tak, jak zachwycał się swoją dziewczyną, tak nie mógł zdzierżyć Evans.
Dlatego zupełnie ignorując swoją chęć dotarcia z Dor do drugiej bazy, usiadł naprzeciwko rudowłosej, mając nadzieję, że uda mu się doprowadzić ją do szewskiej pasji. Uwielbiał ją denerwować. Tym razem to jednak Ruda zaczęła wojnę:
─ Gdzie twoja druga połówka? ─ spytała sceptycznie. Dorcas domyśliła się, że na pewno nie mówi o niej, bo w końcu siedzi tuż obok. Ale pewnie nawet gdyby tak nie było, Lily nawiązałaby z tą „drugą połówką” do kogoś innego.
Syriusz załapał aluzję.
─ Jamesa tu nie ma. Musisz poczekać z puknięciem go w jakimś schowku na miotły do lunchu.
─ Nie pukam go ─ wywróciła oczami.
─ W takim czy innym wypadku nie możesz go teraz męczyć. I lepiej daruj sobie to już na dobre.
Mówienie Lily Evans, że ma przestać coś robić, było w opinii Dorcas najlepszym dowodem na to, jak bardzo odważny jest jej chłopak.
─ Jaki jest twój problem, Black? ─ zapytała, wskazując na niego zębami widelca, zupełnie jakby trzymała śmiercionośny trójząb i pytała, jakie będą jego ostatnie słowa przed śmiercią.
─ Taki, że James ma ciekawsze rzeczy do roboty, niż znoszenie twoich ciągłych humorków, Evans. I tak robi to wystarczająco długo, że zasłużył na coś więcej niż twoje nieustanne mieszanie go z gównem. A że znam dumę tego chłopaka, to wiem, że żeby tak się kompromitować musi mieć jakąś zachętę, więc czemu nie schadzki w klaustrofobicznych pomieszczeniach, co nie?
Lily przypominała w tej chwili bardziej gorgonę niż szesnastolatkę.
─ Chciałam go tylko o coś zapytać, ale skoro do wszystkiego musisz dorabiać zboczoną historyjkę, którą potem w formie komiksu nabazgrzesz z drugiej strony swojego eseju na eliksiry, to już nie mój problem.
Zapytać? ─ zakpił. ─ Ja pieprzę, Evans, byłem pewien, że w życiu tylko odmawiasz!
Następne, co Dorcas zanotowała to syknięcie z bólu jej chłopaka (miała zamknięte oczy, zbyt przerażona, jaka będzie reakcja Lily na tę zaczepkę), a potem głośne prychnięcie i równie głośny szelest rozrywanej papeterii, czyli tego, co niegdyś było listem Rachel Evans do swojej pasierbicy. Po czym…
─ Czy ona…? ─ zająknęła się i wzdrygnęła, kiedy Syriusz z całą swoją, heroiczną siłą cisnął widelcem w stół, aż sok jej się rozlał. Potem zaczęła chichotać, mimo że nie powinna śmiać się z nieszczęścia Syriusza, swojego spełnienia, do którego przywiązana była każdym włókienkiem duszy. ─ Czy ona tym widelcem…?
─ Czy ta histeryczka wbiła mi w rękę widelec?! ─ warknął oskarżycielsko i Dorcas przestała się śmiać. ─ Wyobraź sobie, że tak! I nie mam pojęcia z czego tak rżysz, Meadowes!
─ Och, Syriuszu, wiesz jak bardzo cię uwielbiam, ale… no, musisz przyznać, że to było lekko zabawne ─ mruknęła przepraszająco i znów zatoczyła się śmiechem, splatając jego i jej dłoń, po to, żeby precyzyjniej spojrzeć na ranę zadaną krwiożerczym sztućcem. Musiała przyznać, że jak na dziewczynę, która nie potrafi odkręcić słoika, Lily wbiła widelec w rękę chłopaka zadziwiająco mocno. Poklepała go po rankach, z których sączyło się trochę krwi i zawinęła mu dłoń w serwetkę. ─ Nie panikuj, nie musisz iść do pani Pomfrey ani do McGongall, no chyba, że chcesz im streścić ten zamach na swoje życie.
─ Twoja przyjaciółeczka to pieprzony mistrz zbrodni, Meadowes! ─ prychnął Black, wyrywając swoją ciężko zranioną dłoń z jej objęć. ─ Nie mogę jej oddać, bo to krok godny Smarkerusa, i nie mogę nic innego z tym zrobić, bo… wyjdę na skończonego kretyna.
─ Ale nie możesz pozwolić jej też dźgać cię prozaicznym narzędziem do chwytania jedzenia ─ zaśmiała się, zbliżając swoje usta z uniesionymi kącikami do tych jego, wygiętych w grymasie niezadowolenia. ─ I tak, Lily jest mistrzem zbrodni, jednak… no, jest jakiś progres, nie? Przybyłeś w obronie Jamesa i… cóż, Lily nigdy jeszcze – z tego co pamiętam – nie wbiła mu widelca w… niezmiernie delikatną kończynę, chociaż to brzmi lekko dwuznacznie ─ zachichotała, praktycznie śmiejąc się do jego podniebienia. Pokonała zbędne milimetry i cmoknęła go delikatnie w usta. Przez całe jej ciało przeszedł ciepły, przyjemny dreszcz. Po kilku niewinnych muśnięciach, Black lekko przekrzywił szyję i szepnął tym samym zmysłowym tonem, którego użył w jej wcześniejszych wyobrażeniach:
─ Wiesz jak możesz wynagrodzić mi tę zniewagę?
Dorcas głośno się zastanowiła:
─ Mam przyjść na naszą randkę odstawiona?
 Black pokręcił głową.
─ Odstawiona mogłabyś przyjść gdyby Evans tylko napluła mi na twarz.
─ A skoro popłynęła ci z dłoni krew ─ zaśmiała się ─ to mam przyjść w gorsecie i stringach, tak?
─ W gorsecie i stringach mogłabyś przyjść gdyby Evans tylko wbiła mi w rękę swoje śmiesznej długości pazurki.
─ Czyli…? ─ przeciągnęła sylabę. Black uśmiechnął się łobuzersko:
─ Czyli przyjdziesz naga.


Kotylion 1974, Dwór Meadowesów, Cardiff.
Dwóch chłopców, dwie dziewczyny i łódka – to jedyne, co zauważyłby James, gdyby spoglądał na swoje własne położenie z daleka. I zapewne, gdyby na moment stał się zwykłym, szarym przechodniem, nie wziąłby tego widoku za nic nadzwyczajnego. Po tej stronie jeziora warunki do wiosłowania były wręcz idealne, a pełno młodzieży o tej porze roku wypożyczało łódki za śmieszne pieniądze i próbowało swoich sił w kajakarstwie albo żeglarstwie. Jednak nawet zwykły, mugolski przechodzień, którym James by się stał, przyjrzawszy się dokładniej tej czwórce, już nie brałaby ich za takich zwyczajnych.
Po pierwsze, żadne z nich nie wiosłowało, a łódka i tak pięknie unosiła się po tafli jeziora, a nawet spokojnie płynęła do brzegu.
Po drugie, jeden z chłopców trzymał w ręce petardy.
Po trzecie, jedna z dziewcząt była ćwierćwilą i nie dało się przejść obok niej obojętnie.
James jednak nie był zwykłym, niemagicznym przechodniem i wtedy nawet nie myślał o tym, co mugole mogą pomyśleć, bo Skye DeVitt, jego dziewczyna, nie dawała mu się skupić czy nawet odetchnąć. Zazwyczaj Skye raczej stroniła od publicznego okazywania uczuć, ale dzisiejszego wieczora łamała wszelkie swoje opory, a sam Potter nie miał pojęcia, jak daleko by to wszystko zaszło, gdyby tylko Syriusz nie klaskał jak w cyrku i nie śmiał się jak hiena, no i gdyby Mary, wila, o której mowa, nie chrząkała przynajmniej dziesięć razy na sekundę.
Ta farsa ciągnęła się i ciągnęła przez jakiś czas, aż niespodziewanie Mary wydała z siebie głośne „och!”, pomachała do kogoś na brzegu tak energicznie, jakby miała przynajmniej nierówno pod sufitem i wychyliła się bardzo mocno z łódki, lekko przechylając ją na prawo. Ciężka sukienka podeszła jej do góry, na co DeVitt wywróciła oczami.
─ Serena! ─ wrzasnęła Mary, tak głośno, że zapewne rozbolało ją gardło.
Jej jasne włosy błyszczały przy każdym ruchu za sprawką uroku wili, którego w tej chwili dziewczyna wręcz nadużywała. Skye złapała Jamesa zaborczo za nadgarstek, ale on nie był pewien, czy to dlatego, że chciała uchronić go przed Mary, czy też przed Sereną, swoją najbliższą, dziewczęcą przyjaciółką.
Smukła sylwetka Sereny odmachała serdecznie Mary, a włosy zabłysły jej w podobny, może trochę bardziej umiejętny, sposób. Oprócz złotych włosów, od uroku wili emanowały szare, nieprzeniknione oczy dziewczyny, jej szlachetne, wydatne rysy i – co niewykluczone, że nie było wcale objęte urokiem, ale ewidentnie najbardziej przykuwało uwagę Jamesa – kształtne, pudrowo różowe usta.
Syriusz frywolnie zagwizdał, za co Mary kopnęła go w goleń, a zaraz potem wrzasnęła jak mała dziewczynka, widząca dżdżownicę, bo Black przechylił łódkę jeszcze bardziej, a ona z głośnym pluskiem wpadła do wody. Serena ryknęła śmiechem.
Czarna plama.
Nad jeziorkiem dwie dziewczyny, szczelnie opatulone ręcznikami głośno podciągały nosem. Dorcas Meadowes mocno wtulała się w swoją kuzynkę Bertę, wydzierając się, ile sił w płucach: „MORDERCY!”, a ta co chwila szeptała uspakajające „cii… cii”.
Obok niego Mary wynurzyła się z wody, jej sukienka kleiła się do jej skóry i przebijała pewne miejsca, ale wielce prawdopodobne, że wila przewidziała podobną sytuację i z premedytacją pozbyła się biustonosza. Oczywiście nie chodzi o to, że przewidziała dzieciobójstwo na balu debiutantów, ale pewnie miała jakieś nadzieje na huczniejsze zakończenie tej imprezy i nie potrudziła się z ubraniem bielizny. James odwrócił wzrok.
─ Daj spokój, Jimmy ─ szepnęła zmysłowo, znowu wypuszczając swoją aurę. ─ Wciąż nie mogą znaleźć… reszty Calliope. Chyba po raz pierwszy żal mi Meadowes, wiesz?
Czarna plama.
Syriusz śmiał się głośno w swoją poduszkę, a Skye dalej rzucała w niego jakieś dziwne zaklęcia. W kominku tańczyły płomienie, a on siedział tam obok Mary i Sereny, obydwie miały podkrążone oczy i co chwila jedna albo druga układała głowę na jego ramieniu. I wtedy do pokoju wbiegł brat Mary, trzymający w ręce małą lalkę z gałganków, której szmacianą sukienkę ktoś podpisał dziecięcym pismem: CALIOP MEDOWS.          
─ Skąd to masz? ─ zainteresowała się siostra przybysza, gwałtownie wstając z poduszek, na których leżała z nim i ze Skye przy kominku.
─ A stąd, że wiem, kto zamordował Calliope Meadowes.

Syriusz szturchnął Jamesa w ramię z taką siłą, z jaką kilkanaście minut wcześniej Lily Evans wbiła mu w rękę widelec, o czym – oczywiście – Potter jeszcze nie wiedział. Chłopak, oszołomiony nagłym przeskokiem z fazy REM do rzeczywistości szarej i realnej, potrzebował kilku głębokich, dotleniających oddechów, by oprzytomnieć.
To było dwa lata temu. Nikt już o tym nie pamięta. Jest w Hogwarcie, a nie w Cardiff.
To tylko sen.
─ Znowu śniłeś o pożarze domu Walkerów? – zapytał zdawkowo Syriusz, zauważając jego minę, a potem sięgnął do szafki nocnej po okulary. James zamrugał parokrotnie, ale zdołał wydukać coś z siebie dopiero kiedy Black brutalnie wcisnął mu na nos jego browline’ y.
─ Nie… o kotylionie z siedemdziesiątego czwartego ─ mruknął wymijająco.
Kiedy dla Jamesa cały świat przestał składać się jedynie z mglistych, pstrych plam, a sprzed jego oczu na chwilę zniknął obraz laleczki Calliope Meadowes, zauważył, że Syriusz ma amatorsko – czyli serwetką – zabandażowaną dłoń. A ten fakt musiał przykuć jego uwagę, jako że James zwykle wykazywał szerokie zainteresowanie wszelkim uszkodzeniem skóry u Blacka, bo zawsze wiązały się z tym naprawdę  przezabawne historie.
─ Co ci w rękę? ─ spytał.
─ Twoja dziewczyna wbiła mi w nią widelec – powiedział ironicznie, ale James nie wycisnął z niego żadnej dodatkowej informacji, bo drzwi do dormitorium Huncwotów ponownie się otworzyły, a do środka wlazła Hestia, poprawiając sobie włosy.
─ Wy już na nogach? ─ zdziwiła się i padła na łóżko Petera, otwierając jakąś książkę, która na nim leżała. ─ To dobrze. Pomożecie mi z czymś.
─ Hmm… nie ─ warknął Syriusz. Jonesówna zignorowała go i spytała śmiertelnie poważnym tonem:
─ Na ile oceniacie swoje relacje z kobietami?
Zapanowało prowizoryczne milczenie, trwające ułamek sekundy. Ten ułamek sekundy, jaki Potter i Black potrzebowali do wciągnięcia brzuchem powietrza, niezbęnego by ryknąć śmiechem.
Hestia, z natury bardzo wyrozumiała, co do tych wszystkich dziwactw chłopców, nie wykonywała żadnych ruchów (prócz mrugania), dopóki jej kuzyni się nie uspokoili. Dopiero wtedy pogrzebała w swojej torebce i – uprzednio przeprasowując ją dłonią – rzuciła w ich kierunku gazetę, na której okładce obok esów i floresów, soczystą czcionką napisano: CENTAUR – magazyn wróżbiarski. Tematem numeru, który Jonesówna kilkanaście razy podkreśliła neonowym flamastrem, był menset.
 ─ Toples elfów? ─ zakpił James, otwierając pierwszą stronę. Widniało tam zdjęcie dziewczyny z odstającymi uszami w bardzo skąpym ubranku. Chłopak uniósł brew go góry. ─ Jestem prawie pewien, że to czasopismo wydawane przez jakąś sektę. To niebezpieczne. 
─ Otwórz na stronie piętnastej ─ nakazała ze stoickim spokojem. ─ MENSET jest to spis najlepszych aspiracji na daną lunację z podziałem na horoskop klasyczny, indiański i chiń… ej, nie drzyj tego!
─ Czytasz za dużo gniotów, kuzyneczko.
─ W każdym razie ─ ciągnęła twardo. ─ Było tam napisane – z tego co pamiętam, bo nie przeczytamy już tego artykułu, gdyż zaginął w czeluściach nicości, zepchnięty tam przez współczesnego BARBARZYŃCĘ, czyli przez CIEBIE, JAMES – że powinnam skupić się na swoim życiu uczuciowym, bo zbliża się zaćmienie jednego z księżyców Sa…
─ Tak, zgadzam się – uciął Syriusz. – Idź znajdź sobie kogoś, kto zerżnie cię porządnie i wybije te bzdety z głowy.
─ …dlatego obawiam się, że zachowuje się źle, i głupio, i żałośnie, odwołując moją randkę z Jaydenem Rasakiem i…
─ A co mają do tego nasze relacje z pin…?
─ To, że… o! Cześć, Peter – przerwała w pół tyrady Hestia, bo Pettigrew wszedł do wyjątkowo zaludnionego o tej porze dnia dormitorium.
─ Hej – przywitał się niepewnie, bo bardzo nie lubił, kiedy w jego dormitorium przesiadywały dziewczyny, nawet jeśli były kuzynkami jego współlokatorów.
Zapomniał zabrać podręcznika do Zielarstwa, więc wyciągnął kufer spod łóżka i zaczął go szukać, łudząc się, że wyjdzie niezauważony i niezmuszony do rozmowy. Hestia, która należała do bardzo towarzyskich osób, od razu skupiła całą swoją uwagę na biednym Peterze, nie zdając sobie sprawy, że go onieśmiela.
Przykucnęła obok jego kufra i pochyliła się na tyle, że spuszczone oczy Petera, musiały zauważyć jej głowę.
─ Może ty mi doradzisz? – spytała bezpośrednio, ciągnąc chłopaka za rękę i sadowiąc go na łóżku Jamesa. Dosiadła się do niego i nim zdążył zaprotestować, już wtajemniczała go w szczegóły swojego życia prywatnego:
─ Byłam umówiona z Jaydenem Rasakiem – zaczęła. – Ale zdarzyło się coś, co tak jakby sparaliżowało mnie w dalszym działaniu i… muszę ją, tę randkę, przełożyć, ale znam dziwaczne reakcje chłopaków na odwoływanie randek i…
─ Czy Rasac nie jest przypadkiem znany z tego, że zawala wszystko, gdy… ─ wtrącił zmieszany Peter, gdy nagle James upuścił butelkę kremowego piwa, którego zapas zabrał jeszcze z domu. Jego wyraz twarzy wyrażał przerażenie.
─ Ten twój Jayden jest JAYDENEM RASAKIEM?! – wypalił.
─ DLACZEGO nic nie mówiłaś?! – dodał równie zbulwersowany Syriusz.
─ MÓWIŁAM! – oburzyła się Hestia, która była przekonana, że zaakcentowała jego nazwisko przynajmniej kilka razy. A poza tym, Syriusz kilka dni temu przyłapał ją na baraszkowaniu z Rasakiem w bibliotece, więc logiczne było, że to właśnie z TYM Jaydenem wybiera się do Hogsmeade.
Oczy Jamesa powiększyły się do rozmiarów galeonów, a Black dostał ataku nagłego przeklinania, który po raz pierwszy dzisiejszego dnia nie był związany z Lily Evans, widelcem i rozlaniem jego cennego ichoru.
Hestia zamrugała parokrotnie, ze zdumieniem obserwując dalszy ciąg wydarzeń. Dwoje jej kuzynów wymieniło bardzo znaczące spojrzenia, po czym wcisnęło się pomiędzy nią a Pete’ a, robiąc bardzo słodkie oczka. Black nawet złapał ją za rękę i pocałował z wielkim szacunkiem. 
Coś nowego. 
Wcale nie chcesz odwoływać randki z Rasakiem – mruknął Black, odchrząkając wymownie. Hestia zajęknęła się.
─ On ci się naprawdę podoba – poparł go James, sięgając po jej drugą dłoń. Zarówno ona, jak i Peter dosłownie rozdziawili usta w wyrazie szoku.
─ Ale… no cóż, wiecie… to nie jest takie proste, bo…
─ WCALE nie chcesz tego robić.
Hestia wyrwała się z objęć kuzynów i wstała na równe nogi, tak dynamicznie, że aż zakręciło jej się w głowie.
─ Dobra ─ mruknęła, kiedy zawroty ustały, ignorując to, że James wstał, żeby podtrzymać ją przed niewątpliwym upadkiem. ─ O co chodzi?
Przewidując, że Black i Potter jedynie niewinnie się uśmiechną, swoje ciekawskie spojrzenie skierowała w stronę biednego Pete’ a.
─ Jayden Rasac jest bardzo emocjonalny – odparł tamten, wzruszając ramionami. ─ Ostatnio, kiedy rzuciła go dziewczyna, opuścił sobie na głowę kryształową kulę blagierki Powell. Był w Skrzydle Szpitalnym przez następne dwa tygodnie.
─ Eee… okej – mruknęła Hestia, która nie wydawała się być wcale zdumiona, że jej nowa sympatia zruca sobie na głowę ciężkie przedmioty po miłosnym rozczarowaniu. – A obchodzi was to, bo…?
─ Jayden jest ścigającym – zauważył trzeźwo James. – W dodatku środkowym.
─ Bez niego cała ofensywa naszej drużyny zejdzie na psy – dodał Syriusz, który uwielbiał używać wszystkich frazeologizmów związanych z najlepszymi czworonożnymi przyjaciółmi człowieka.
─ Aha. Okej – powtórzyła Jonesówna, czując, że głupieje coraz bardziej z sekundy na sekundę. – Ale… nie przesadzacie trochę? No wiecie, my nie byliśmy jeszcze na ani jednej randce. Raczej nie jest do mnie przywiązany na tyle, by chcieć się zabić.
─ To nie chodzi o to – jęknął z zażenowaniem Black, odzywając się w taki sposób, jakby rozmawiał z czterolatką. ─ Mecz jest już niedługo, a to okres, kiedy nam wszystkim puszczają nerwy. Jaydenowi szczególnie, bo nie jest on typem, który jest odporny na stres. Obawiam się, że to, że poczucie, że jest dla ciebie nieatrakcyjny na tyle, że robisz coś innego podczas Hogsmeade, jedynie przeleje szalę goryczy. A propos… CO ROBISZ ZAMIAST TEJ RANDKI?
Hestia już miała wyjaśnić, co spowodowało, że postanowiła narazić się księżycom Saturna, gdy uderzył ją fakt, że to dotyczy Syriusza (a dokładniej psucia jego randki), a Syriusz stał przecież przed nią, czekając na odpowiedź. Ugryzła się w język.
─ Spotykam się z Emmeliną – powiedziała.
James zamrugał.
─ Z Titanic.
─ Taa…
Syriusz zachichotał nerwowo:
─ I próbujesz mi, kurwa, wmówić, że panienka jestem-pusta-i-głupuitka-mam-bulimię Emmelina Titanic jest ważniejsza niż wynik w meczu ze Ślizgnami?
─ Panienka mam co?
Co ty w ogóle będziesz z nią robić? – przerwał jej James, równie rozdrażniony i nieusatysfakcjonowany jej odpowiedzią jak Syriusz. – Kupować kucyki? Pluszowe jednorożce?
─ Będę robiła dziewczęce rzeczy! – oburzyła się. – Nie jesteście dziewczynami, więc tego nie zrozumiecie.
─ Nie żeby coś, ale tak właściwie to ty mieszkasz z Titanic. Dlaczego nie możecie zrobić dziewczęcych rzeczy z nią chociażby TERAZ?
─ Bo to zależy od pewnych innych okoliczności. Których nie da się przełożyć, a moją randkę z Jaydenem, tak!
Peter, wyczuwając wyraźne napięcie w dormitorium, napchał trochę cukierków-toffi do kieszeni spodni i czmychnął stamtąd, mijając się w drzwiach ze skonsternowanym Remusem, który – widząc Hestię, srogą i pewną swego niczym pogańskie bóstwo oraz klęczących przed nią i całujących jej majestat Syriusza i Jamesa – zachwiał się na własnych nogach. Wiele lat temu poprzysiągł sobie, że nic go już nie zaskoczy w tym dormitorium. A jednak.
─ Hmm… cześć – wydukał Remus, skierowując na siebie wzrok całego niezwykle gęstego zaludnienia dormitorium.
Hestia skrzyżowała ręce na piersi i nie rozluźniając ich pobiegła w pod skokach do Remusa, głową każąc mu podejść bliżej.
─ O… kej – wydukał, wcale nie chcąc pchać się w ten cyrk.
Usiadł jednak zrezygnowany na swoim łóżku i w bezpiecznej odległości oglądał dalsze poczynania jego kolegów i ich kuzynki. Po kilku krzykach, wrzaskach, piskach, groźbach, prośbach, uderzania się otwartymi pięściami, a nawet gryzienia się po łokciach, Hestia skapitulowała:
─ Okej, okej. Zrobimy to tak – ja powiem Jaydenowi, że hmm… że będę chora.
─ A potem on zobaczy cię w sklepie z kostiumami króliczków i czerwonymi, koronkowymi stringami.
─ Sugerujesz, że mój nowy chłopak chodzi po sklepach z kostiumami króliczków?
Remus odchrząknął.
─ Jeśli można się wtrącić – oprócz tego, że sam pomysł jest dziecinny, naiwny i głupi – można faktycznie coś z niego wycisnąć. Chyba wiecie, jak w Hogwarcie działają plotki. Szepniemy jednej z Piękności, że Hestia spadła ze schodów, to polecą z tym do Jaydena, zanim nabijesz sobie tam chociaż siniaka. Jeśli pokierowalibyście nimi rozmyślnie i sprytnie, to może to wyszłoby jeszcze sprzedajnie, chociaż… - chłopak urwał, zawstydzony, że dał wciągnąć się w tą dziecinadę.
─ Chociaż uważasz, że jesteśmy chorzy i że bawimy się jego kosztem – dokończył Syriusz, śmiejąc się jak Szalony Kapelusznik.
O, nie.
─ O, nie, nie, nie – przerwała im Hestia. – Nie będziecie robić Jaydenowi żadnych głupich kawałów, bo wtedy załamie się nawet jeszcze bardziej i zamiast kryształowych kul i globusów zrzuci sobie na głowę cegłę.
James mrugnął porozumiewawczo do Syriusza, który zareagował podobnie. Hestia rozpoznając ten tik, natychmiast zareagowała, obawiając się, że może już być za późno.
Trzeba było znaleźć im inne zajęcie… dać inną zabawkę… podrzucić jakiś haczyk… Plan wpadł jej do głowy wyjątkowo szybko.
Hestia, ty geniuszu, skomplementowała się w myślach.
─ Na waszym miejscu skupiłabym się na Peterze.
Zarówno James i Syriusz, jak i Remus zareagowali natychmiast. Kiedy padało imię jednego z nich, wszyscy jakby wybudzali się z letargu. Wybałuszając oczy, jęli pytać ją jeden przez drugiego, co jest grane.
─ Czy on kiedykolwiek był z kimś w Hogsmeade? – spytała ironicznie. – Jak… kolwiek? Wiecie, wy planujecie randki dla siebie, i podwójne randki dla siebie, i psucie randek dla siebie, i odwyłowanie randek dla mnie, a on siedzi z boku, patrzy się na was bez zrozumienia i… ─ westchnęła ciężko. – W Beauxbatons znałam chłopaka o imieniu Apollo (James zachichotał, Remus westchnął, a Syriusz ziewnął). Nie mógł znaleźć sobie absolutnie żadnej dziewczyny, chociaż nie był brzydki ani nie zrzucał sobie na głowę kryształowych kul. Wynikało to z jego…
─ …imienia – szepnął teatralnie Syriusz.
─ …nieśmiałości, ej, nie chichoczcie! Chodził on z nami do Trójki, a moi koledzy z bractwa – Jaques, Gaston i mój chłopak Chase, urządzili Kupiniadę.
 ─ Co? – pokręcił głową Remus, który nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś – nawet Hestia - wymawiał brzmiące na angielski słowo, którego znaczenia nie znał.
Hestia zacharczała.
─ Kupiniadę od kupidynów. Wiecie, ku-pi-dy-nów. Od Kupidyna. Od Amora. Od Erosa. Syriuszu, ty powinieneś kojarzyć to imię.
─ Powinienem?  - zdumiał się Black, któremu ani imię Kupiyn, ani Amor, ani Eros nic nie mówiło.
─ Oczywiście, że tak! – machnęła rękoma Hestia, jakby chciała odfrunąć. – Twoje, jak i moje imię pochodzi z mitologii, tak samo jak postać Kupidyna i…
─ Jestem pewien, że Apollo wiedział, o co chodzi, tak samo jak reszta tych francuskich wypłoszów.  A propos, czy wszyscy w Beauxbatons są tak dziwni…
Hestia prychnęła niczym rozjuszona kotka, komicznie tupnęła nogą, o mało nie przewracając się uprzednio o rozrzucone na podłodze karty, i wymaszerowała z dormitorium chłopców, krzycząc jeszcze, że są najbardziej pozbawionymi wartości jednostkami, z jakimi miała do czynienia.


Dorcas skubała widelcem kawałek ryby, ale jedzenie jakoś jej nie wchodziło. Co chwila rozglądała się po sali i zdławionym głosem zadawała pytanie: „Mara, gdzie jest Lily?”, nie zdając sobie sprawy jak bardzo było to irytujące. Ponieważ temat Rudej najwyraźniej jej się wyczerpał, zaczęła wypytywać towarzyszkę o jej związek z Remusem. Właśnie napierała na Marley, żeby ta zdała jej sprawozdanie z niedawnej kolacji, z której wróciła wściekła i rozgoryczona, ale McKinnon jak nabrała wody do ust wtedy, tak teraz jej nie wypluwała. Dorcas postanowiła więc zmienić temat na wyjście do Hogsmeade, a należało ono do z tych tematów, które nigdy się jej nie wyczerpywały.
W samym środku całej tej pasjonującej konwersacji, w której Dor nawijała jak katarynka, a Marlena ostentacyjnie wkładała palce do uszu, zmaterializowała się zamyślona Hestia. Na jej twarzy jawił się szczwany uśmieszek, który zdradzał, że dziewczyna jest w trakcie wymyślania czegoś nikczemnego.
─ Siemaneczko – przywitała się, opadając na krzesło naprzeciw Dor i Marley. ─ Jak się mają moje ulubione córki Ewy?
Marlena i Dorcas wymieniły skonsternowane spojrzenia.
Żadna z nich nie lubiła Hestii. Jeśli miały być perfekcyjnie szczere, to chyba nikt, kto miał poukładane w głowie, wolał trzymać ją na dystans. Dorcas czytała kiedyś psychologiczny artykuł w Czarownicy, w którym analizowano, jak bardzo może zmienić się zachowanie pod wpływem otoczenia. Redaktor naczelna radziła potraktować wszelkich odmieńców czosnkiem lub nowym talizmanem ze skorupy toksyczka, który można wygrać w loterii, zamawiając ekskluzywną prenumeratę czasopisma.
Dorcas przegrała to losowanie.
─ Jestem w stanie ekstazy – mruknęła Marlena, o ile ekstaza charakteryzuje się zapychaniem się suchym ryżem i chrupkami kukurydzianymi, stanowiącymi jej zbilansowane śniadanie.
─ To fajnie – ucieszyła się Hestia, rozpychając się pomiędzy Dorcas i Julie Powell, nieustannie płaczącą drugoroczną. Julie załkała z bólu. – Jak randeczki?
─ Randeczki? – powtórzyła kwaśno Meadowes.
─ Pytałam raczej o twoje randez-vous, Marleno, ale liczba mnoga zawsze poprawia ogólne wrażenie. 
─ Ona nie…
Marlena odstawiła głośno swoją miskę z żółtym ryżem. Wyglądała na wytrąconą z równowagi.
Ani Dorcas, ani Hestia nie zdawały sobie sprawę przez co ona przechodziła! Zerwania są zawsze takie emocjonalne, zwłaszcza jeśli zdarzają się w pierwszy dzień szkoły. A jeśli dodać do tego fakt, że jej były chłopak zdradził ją ze swoją najlepszą blond-przyjaciółką, która nieprzerwanie papla o tym, że się w-nim-bądź-nie-w-nim zakochała i to, że ten sam były chłopak jest wilkołakiem, to chyba każdy z nas przyzna, że to o wiele za dużo na jedną, szesnastoletnią dziewczynę. Przynajmniej tuzin innych powinno podzielić się z nią tym brzemieniem, odwiecznym pechem, i pomóc jej w noszeniu go, zanim Marlena przewróci się pod jego ciężarem.
W takich sytuacjach dziewczyna ma prawo spędzać całe dnie w dormitorium, ubrana w starą, flanelową piżamę, nucić sobie Lady Marmalade, czytać Femme Fatale i pochłaniać porcje ryżu wskazane dla osoby w jej wieku na przynajmniej trzy miesiące. Miała prawo nie myć włosów, przestać używać różu do policzków, pogorszyć swoje wyniki w zielarstwie – bo to wszystko przywileje osób chorych z nieszczęśliwej miłości. Jeśli nietaktem jest samo w sobie wyrywanie ją z tego specyficznego stanu ducha, to uczynienie tego pytaniem o randkę można nazwać tylko szczytem bezczelności.
Równocześnie nie możemy zapominać, że Marlena była osobą bardzo niezależną i pomimo swojej zaawansowanej depresji nie miała zamiaru kreować się na istotkę specjalnej troski. Dlatego właśnie, praktycznie roztrzaskując swój słoik, w którym trzymała roztopioną czekoladę, wydusiła z siebie:  
─ Kogo obchodzi Lupin, kogo obchodzi Emmelina i kogo obchodzą ich ciągłe dramaty? Mam zamiar dać sobie z nimi spokój, bo NIE BĘDĘ tkwić w jakimś toksycznym trójkącie. To nie dla mnie. I…
─ Nowy rozdział w swoim życiu rozpoczniesz jutro. Od randki – dokończyła za nią Hestia, klaszcząc samej sobie. – Od razu wyczułam u ciebie takie ambicje.
Dorcas wciągnęła głośno powietrze.
Jones, to super, że chcesz pomóc, ale naprawdę życzyłabym sobie, gdybyś…
─ Huncwoci już urządzają kupiniadę – kontynuowała Hestia, nie zważając na nic i na nikogo. –Właśnie od nich wracam. Wszystko zaczęło się od Petera, ale przypuszczam, że cała akcja pochłonie pozostałych singli wśród nich.
─ Remus nie jest singlem – mruknęła Marley. – Ma Emmelinę.
─ Emmelina powiedziała mi, że wychodzi z Philem Estradothem – wtrąciła się Dor. – Ale nie mam pojęcia, czy mówiła poważnie czy po prostu sobie zakpiła. W sensie… dziewczyny, Phil to bóg. A Emmelina… no, jeszcze pół roku temu nazywano ją pieszczotliwie hipcią.
Hestia przywołała w głowie obraz Emmeliny – wychudzonej, wysokiej blondynki z twarzą jak z okładki magazynu dla nastolatek. Nie dostrzegała najmniejszych podobieństw pomiędzy nią a osobnikiem z rodziny hipopotamowatych.
─ I nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę lubię Emmę, ale… zaraz, zaraz, co chciałaś powiedzieć, mówiąc, że nie dla ciebie są toksyczne trójkąty? – Dorcas o mało nie połknęła większej ości w swojej rybie. Marlena wzruszyła ramionami. ─ Nie jesteś już z Remusem?
─ Ja nie chcę nic mówić, ale to dość oczywiste, zważywszy, że oni praktycznie nie…
─ Cicho, Jones.
Dorcas pod jednym względem była bardzo podobna do Emmeliny czy Hestii – nie mogła patrzeć, jak dwie zakochane w sobie osoby przez jakieś śmieszne nieporozumienie przekreślają cały swój związek. Po prawdzie, Emma wtrącała się w cudze życie prywatne, tylko jeśli dotyczyło to Remusa – jej ulubionej osoby na tym świecie, Hestia jedynie gdy dostrzegała w tym swoją korzyść, a Dorcas pomagała i parowała nałogowo. Marlena przypomniała sobie sytuację z zeszłych wakacji, kiedy to Meadowes zaczepiła na Leicester Square jakiegoś dziadka. Oddała mu wtedy swoją wiązankę kwiatów, która była prezentem od jej ówczesnego chłopaka, Jareda, i kazała wręczyć go jakieś przechodzącej obok babci. Kiedy zapytano jej, czy zna tego człowieka, Dor odpowiedziała, że nie, ale pomiędzy parką staruszków od razu widoczna jest chemia.
Dor nie wiedziała niczego o kolacji ani o obecnym statusie związku Marley i Remusa. To są tego typu braki w wiedzy, które trzeba jak najszybciej uzupełnić. Hestia stworzyła idealne ku temu okoliczności – Marley zawsze zaczynała mówić, kiedy ktoś przebił otaczającą ją bańkę bezpieczeństwa, na przykład pytając o randkę.
Twarz Mary zdradzała napięcie.
─ Hestia ma rację – odparła wreszcie. Na jej czole zagościła zmarszczka. – Jedynie pogrążam się, przyglądając się ochom i achom słodkiej Emmie i Remuska. Skoro oni mogą szczebiotać sobie u Puddifoot, to dlaczego ja mam zmarnować wyjście do Hogsmeade na objadaniu się babeczkami? Dlaczego mam płakać za nim przez cały wieczór i strzelać w głowę Emmeliny rzutkami? Dlaczego nie mogę po prostu z kimś wyjść?
Dorcas wydała z siebie podekscytowany pisk. W towarzystwie nie było ani Lily, ani Emmeliny – osób, które zwykle przypatrywały się związkowi Marleny i Remusa z dwóch perspektyw, bo przyjaźniły się zarówno z chłopakiem i dziewczyną. Nikt więc nie mógł odwieźć Mary od takiego zamiaru, mówiąc, że próbuje ona zapchać pustkę w sercu po zerwaniu. Dorcas i Hestia sercem stały tylko po stronie parowania ludzi. Nie miało dla nich znaczenia, czy potencjalna para będzie trwała czy też nie.
─ Myślałaś już nad kimś? – zachwyciła się Dorcas. – Bo jestem pewna, że mogę załatwić ci randkę z Mickiem Sterne’em. Chłopak słucha mnie we wszystkim.
─ Nie chcesz chyba pchnąć przyjaciółki w ramiona swojego byłego? – prychnęła Hestia. – Myślałam, że cenisz ją troszkę wyżej.
 ─ Skąd ty w ogóle wiesz, że on jest moim byłym?
─ Dorcas, mogę nie być naukowym geniuszem, ale jak każdy w tej szkole wiem, kto ze sobą zerwał. To po prostu widoczne.
─ W takim razie możesz zwyczajnie…
Och, przestańcie. Jesteście nieznośne – przerwała im lekko podirytowana Marlena. – I naprawdę nie potrzebuję waszej pomocy.
Dorcas i Hestia miały miny, jakby Marley powiedziała, że w tym roku święta zostają odwołane.
─ A więc masz już randkę? – niedowierzała Meadowes. – Serio?
─ Hmm… no wiesz, to jest tak, że…
─ Nie masz randki.
─ No nie, ale…
Dorcas i Hestia wymieniły spojrzenia. Zdarzyło im się to zdecydowanie zbyt wiele razy w ciągu tego posiłku.
Marley – jęknęła pierwsza z nich, przybierając swoją popisową minę zawiedzionego szczeniaczka. – Twoje nastawienie jest okropne. Nikogo nie masz, boisz się z kimkolwiek porozmawiać, odrzucasz pomoc swojej najlepszej przyjaciółki – odchrząknęła w tym momencie i pokazowo postukała się pięścią w pierś. ─ Nie różnisz się kompletnie niczym od tych starych bab z kotami, które mają obsesję na punkcie sernika i oglądania albumów ze zdjęciami. I będziesz to robić, wiesz? Będziesz głaskać swoje koty, jeść sernik i przeglądać zdjęcia z czasów Hogwartu, zatrzymując się za każdym razem na zdjęciu pewnego miodowowłosego…
─ Odpuść sobie, Dor – jęknęła Marlena, wstając od stołu i wywracając oczami. – Nikogo to nie bawi.
Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w kierunku Wielkiej Sali. Dorcas otworzyła usta, przybierając wyraz twarzy typowego pstrąga.
─ Gdzie idziesz? – krzyknęła, szczerze skonsternowana. Spojrzała podejrzliwie na Hestię, jakby to ona była bezpośrednią przyczyną odejścia Marleny. Jonesówna wzruszyła ramionami i nałożyła sobie trochę krewetek na talerz.
Dorcas posiedziała jeszcze parę chwil bez ruchu, patrząc to na drzwi Wielkiej Sali, za którymi zniknęła Marlena, to na Hestię, to na swoje paznokcie. Natłok myśli krążył po jej umyśle, co chwila strzęp jakiegoś pomysłu wyślizgiwał się, gubił, zmieniał pozycję, przez co Dorcas naprawdę nie potrafiła ustalić, na czym stoi. Nigdy nie była dobra w analogicznym myśleniu.
Odrzucając wszystkie te bzdury, postanowiła postąpić tak, jak potrafiła najlepiej – zdać się na swoją kobiecą intuicję. Spojrzała w kierunku Hestii, uśmiechając się zadziornie. Dziewczyna odpowiedziała jej tym samym.
Och, Marley będzie im taka wdzięczna.



Jo wiedziała, że nie minie dzień od jej przybycia, a już czeka ją wielka impreza powitalna.  Pomimo uwielbienia do brania udział w obfitych w zabawę przedsięwzięciach, naprawdę stroniła od wszelkich balów, potańcówek czy melanży. To ani nie leżało w jej naturze, ani specjalnie jej nie bawiło. Świat dzielił się na dziewczyny czerpiące frajdę z komponowania zestawów ubraniowych na imprezy, i na takie, które wolały w tym czasie praktykować legilimencję na pierwszorocznych.
Nietrudno było odgadnąć, do której grupy zaliczała się Jo.
Po wzięciu udziału we większości środowych zajęć, dziewczyna po raz pierwszy udała się o swojego nowego pokoju wspólnego oraz – co za tym idzie – do nowego dormitorium. W Durmstrangu nie dzielono uczniów w ten sposób. Każdy z nich miał po prostu własną izbę, przypominającą celę mnichów w zakonie. Białe łóżko przypominające pryczę, czarna lampka stanowiąca jedyne źródło chłodnego światła w pokoju, ściany jak blade, alabastrowe czoło – nie skalane żadną niedoskonołościa, żadnym przebarwieniem czy przybitym gwoździem oraz czarna szafka nocna – to tylko przykłady, jakie spartańskie warunki tam panowały. Nauka w Durmstangu znacząco wpłynęła na jej osobowość – nie dość, że przyczyniła się do nabrania chłodu, dystansu, do samotnego trybu życia, to jeszcze wymusiła u niej  przesadne dbanie o porządek, graniczące niemal o pedanterię.
Spodziewała się, że w Hogwarcie będzie inaczej.
Gdy wypowiadała więc hasło do pokoju wspólnego Ślizgonów, próg przekroczyła z dwoma ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony, ciekawiło ją, jak będzie wyglądać wnętrze, jaka będzie panować tam aura, co przydatnego tam odnajdzie. Z drugiej strony naprawdę nie chciała brać udziału w tandetnym przyjęciu pod tytułem: „Witamy w Hogwarcie, Jo! Zjedz począsia, a potem poucz nas trochę zaklęć niewybaczalnych”.
Kiedy znalazła się w pokoju wspólnym, zalała ją fala niepoukładanych, na przemian zrozpaczonych i euforycznych myśli. Przebywając w dużych pomieszczeniach, zdecydowanie to był jej najbardziej nielubiany aspekt – tak wiele otwartych umysłów.
Potrzebowała krótkiej chwili, żeby odróżnić jedne myśli od siebie. Zlustrowała każdego z przybyłych spojrzeniem i już wiedziała, z kim ma do czynienia.
Avery. Wilkes. Rosier. Mulciber. Znowu Avery. Bulstrode. I Snape.
I przynieśli cukierki lukrecjowe. Jak miło.
 Rozejrzała się po pomieszczeniu. Było tu całkiem ładnie. Wnętrze urządzono w dwóch kolorach – srebrnym oraz zielonym, a naprzeciwko mieścił się gustownie rzeźbiony kominek. Przypominało jej to trochę salon u niej w domu. Obok stała zachęcająca, wygodna sofa, na którą bez wahania usiadła, zarzucając nogi na inkrustowany stolik.
 Widząc, że tamci czegoś od niej oczekują, uśmiechnęła się sztucznie i ukłoniła, jak dziewiętnastowieczna dama. Atmosfera zrobiła się raczej gęsta.
─ Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek się tu pojawisz – przerwał ciszę Avery, udając pewnego siebie.
─ Wątpiłeś, że przydzielą mnie do Slytherinu? – zapytała ironicznie, a kilka osób zachichotało. Był to śmiech nerwowy, wymuszony, jakby z obawy, że za brak rozbawienia Jo ciśnie w nich cruciatusem. Chłopak spłonął rumieńcem.
─ Myślałem, że jesteś inną dziewczyną. Że nie lubisz być w centrum wydarzeń. Że wolisz trzymać się na uboczu i zbliżyć do wroga w najmniej oczekiwanym momencie.
Fajne podsumowanie, pomyślała Jo. Czyżby Malum Avery nie był takim idiotą, na jakiego się kreował?
─ Najwyraźniej teraz jest ten najmniej oczekiwany moment – rzuciła zdawkowo i chcąc zmienić temat, spytała: „Nie przedstawisz mnie?”
Ślizgon podskoczył i wyszczerzył swoje nierówne zęby.
─ Gdzie moje maniery? Jo, to moi przyjaciele, od prawej – Nigeal Wilkes – wskazał  na szczerbatego bruneta. – Evan Rosier… Marcus Mulciber… Moja siostra, Amelia… Regina Bulstrode... No i, Severus Snape, opowiadałem ci o nim. Moi drodzy, to Jo Prewett, nasza mentorka.
Pokiwała głową, zadowolona. Niech się chłopak nacieszy chwilową popularnością.
─ Dzięki. Powiem krótko – nie wiem, ile tu zabawię, ale zmieniłam szkołę nie bez przyczyny. Jest tu pewna osoba, którą muszę… bliżej poznać. A korzystając z okazji, mogę was trochę podszkolić. Na pewno mam większe doświadczenie w uprawianiu czarnej magii, niż ktokolwiek z was kiedykolwiek będzie miał, a Czernemu Panu zależy na tym, abyście potrafili działać już w Hogwarcie.
Zatrzymała się tutaj. Nie wiedziała, jak dokładnie przedstawić im ich rolę w całej tej grze. Cały Hogwart przypominał w tej chwili szachownicę, po której stąpały białe pionki Dumbledore’a oraz czarne Voldemorta. Pewne osoby miały tutaj znaczącą rolę – byli skoczkami, wieżami czy gońcami, a inni – jak cała stojąca przed nią banda – zwykłymi, śmiesznymi pionami. Nie należało w ogóle dawać im fałszywej nadziei, że kiedykolwiek staną się kimś większym niż zwykłym mięsem, które pierwsze zginie na wojnie. Voldemort mógł mieć czasem dziwne pomysły, ale nie zwariowałby do tego stopnia i nie zrobił na przykład z takiego Avery’ ego szpiega.
Powiedział jej, że ma ich wyszkolić, ale prawda była taka, iż potrzebował w miarę inteligentnej osoby, która stanowiłaby pieczę nad całym tym nieporządkiem. Potrzebował Jo. Potrzebował hetmana.
─ Postaram się nauczyć was jak najwięcej, ale pod jednym warunkiem – Ślizgoni zmarszczyli brwi. – Czy… Czy pomożecie mi uporać się z pewnymi sprawami i – tu spojrzała na Avery’ ego – nie pytać?
Większa część przytaknęła albo machała ręką, mamrocząc, że nie ma sprawy. Świetnie.
Nie dość że tłum, to jeszcze głupi.
─ Możecie się rozejść – odparła, podbierając o jasnowłosej dziewczyny (chyba na imię jej było Amelia) cukierka lukrecjowego – ale… ty – zwróciła się do chłopaka z haczykowatym nosem, który już szykował się do wyjścia – zostajesz.
Rosier aż gwizdnął, a Reginie Bulstrode zabłysły oczy z uciechy. Jo ich zaciekawiła, czuła to i bez czytania im w głowach. Ale musieli być posłuszni. Musieli pamiętać, o tym, co im powiedziała.
  Każdy skierował się do własnego dormitorium. Została tylko ona. I Snape.
  Chłopak nie wyglądał na przestraszonego, stał sztywno jak kłoda i udawał, że bardzo mu się nudzi. W jego umyśle panował jednak chaos. Chaos, którego nie chciało jej się nawet porządkować.
Może to jego nieudolna próba oklumencji?, pomyślała dziewczyna. Obsesyjne myślenie o wszystkim i o niczym.
Jo westchnęła. Wolała mieć tę rozmowę już z głowy, ale nie wyglądało na to, że Snape jej to ułatwi. Ach, dlaczego bezproblemowi ludzie to już wymarły gatunek?
 ─ Bez zbędnych ceregieli: zakładam, że wiesz, co mi się nie podoba.
Snape w dalszym ciągu stał jak posąg Dawida Michała Anioła, z tym, że Jo naprawdę wątpiła, iż stojący przed nią chłopak może pochwalić się takimi mięśniami. Severus stał sztywno i niechętnie w dalszym ciągu, broniąc się nieuporządkowanym ciągiem myślowym. Milczał tak długo i wytrwale, że dziewczyna zaczynała wątpić w rozwój ich rozmowy.
  ─ Tak – odpowiedział wreszcie. – Nie dostarczyłem listu.
  Pokiwała głową.
 ─ Przyznałeś się, jak miło… Dobrze dla ciebie, że nie mam zwyczaju ufać ludziom i list  dostarczył się bez twojej pomocy. Byłeś zbyt ciekawski, co jest w środku, prawda?
  Nie był.
Jo z początku zaskoczona, natarła mentalnie na umysł chłopaka. Musiała długo przewijać się przez kolejne warstwy myślowe, przez kolejne sceny, aż w końcu udało się dostrzec do tajemnicy, którą Severus Snape starał się ukryć jak najlepiej, ale która jednocześnie była najbardziej istotna w jego głowie. Zobaczyła uśmiechniętą, rudowłosą osóbkę – niedoszłą adresatkę jej listu oraz bezpośredni powód, dla którego przeniosła się tu z Durmstrangu.
Lily Evans.
No jasne.
─ Tak – skłamał. Nawet gdyby Jo nie znała się na legilimencji, poznałaby, że to kłamstwo. – Ale dobrze go zabezpieczyłaś. Cokolwiek w nim było, było nie do odczytania.
Ma chłopak rację, zaśmiała się w głowie. W końcu w środku koperty nie tyle, co nie było jak odczytać treści, ale nie było jakiej treści odczytać. Zwyczajnie nie zamieściła w środku żadnych notatek ani bilecików. Uważała, że jej prezent jest wystarczająco wymowny.
Już chciała zadeklarować, że w obecnym systemie musi wyrzucić go z Łowców Śmierci i zmodyfikować mu pamięć. Liczyła na to, że uda jej się wziąć go na zaskoczenie, bo naprawdę nie miała ochoty dzisiaj się pojedynkować. Wtem wpadła na pewien pomysł.
Skoro – pomimo swojej oczywistej słabości i tępoty – znał tę dziewczynę, to mógł okazać się dla Jo naprawdę przydatny. Może opowiedzieć jej wiele istotnych faktów. Nie na głos, wiadomo, ale jeśli odpowiednio go podpuści, odsłoni on w swojej nieświadomej głowie kilka elementów układanki.
Los jednak cały czas jej sprzyjał.
Od dzisiaj miała zamiar traktować Severusa Snape’a jak swój prywatny diament, który musi tylko oszlifować. Po tym zabiegu wszystko, na czym jej zależy, będzie na wyciągnięcie ręki.





Przez całe dwie godziny zaklęć myśli Remusa błądziły po szerokich wymiarach, badały nowe płaszczyzny i płodziły kolejne pomysły. Żadne z nich nie wiązały się z tematem lekcji. Chłopak starał się przeanalizować nowe wydarzenia, zaplanować być może ostatnie desperackie plany ratunkowe. Jednymi z jego wad były nawracająca bierność, brak wiary w siebie i skłonność do poddawania się. Miał przeczucie, że nie zasłużył na to, jak jego życie wyglądało w tej chwili. Uważał, że nie zasługuje na możliwość pobierania nauki w Hogwarcie, nie zasługuje na tak wspaniałych przyjaciół jak James, Syriusz i Peter, na tyle radości, śmiechu i zaufania. Zdecydowanie nie mógł pogodzić się z tym, że los zesłał mu Marlenę, a on przyjął ten cudowny prezent. Powinien odłożyć go zanim było za późno.
Miał za swoje. Nie dość, że złamał dziewczynie serce, postąpił podle i potwornie, to jeszcze przez cały okres ich znajomości narażał ją na ogromne niebezpieczeństwo.
Zadrżał, kiedy w jego głowie odtworzyło się wspomnienie sprzed dwóch dni – Marlena, leżąca obok niego, cała posiniaczona, połamana, zakrwawiona… skrzywdzona przez niego. Ile razy coś podobnego mogło mieć miejsce? Czy za każdym razem historia kończyłaby się szczęśliwie? Czy ostatecznie zadałby dziewczynie ostateczny cios?
Powinien dziękować Bogu za Emmelinę. Powinien dziękować za to, że ta istotka niweczyła każdą jego próbę powrotu do Marleny. Dobrze, że miał kogoś takiego, skoro sam nie potrafił nad sobą zapanować.
Rozejrzał się po klasie, w poszukiwaniu Marley. Rano dowiedział się od Dorcas, że ze względu na gorsze samopoczucie poszła do Skrzydła, ale ku jego zdumieniu dziewczyna siedziała w ławce i z zapałem kreśliła coś po kartce. Miejsce obok niej zajęła Hestia, a siedząca w równoległym rzędzie Meadowes wychylała się z ławki i żywo z nimi gawędziła. Wytężył umysł. Obok Dor siedział oczywiście Syriusz, a Emmelina na początku lekcji zwalniała się u Flitwicka. Kogoś tu brakowało…
Odwrócił się plecami do siedzącej z nim Marthy Greengrass i spojrzał w prawo, w stronę kolejnej w pół zajętej ławki. Niezbyt zainteresowany lekcją Rogacz rysował na pergaminie boisko Qudditcha, a różdżką zaznaczał kolejne punkty, symbolizujące chyba zawodników. Prawdopodobnie opracowywał jakąś strategię, którą później podzieliłby się z Frankiem, kapitanem, beznadziejnym taktykiem.
James – trącił go w ramię. Czarnowłosy chłopak spojrzał w jego kierunku natychmiast. – Gdzie jest Lily?
─ Mnie się pytasz? – powtórzył zaskoczony. Chociaż starał się wyglądać na rozbawionego, w jego oczach odbijała się troska. – Niespecjalnie jestem na bieżąco z poczynaniami Evans. Wciąż rozmawiamy tylko wtedy, kiedy ona coś ode mnie chce.
Było to dość przejaskrawione podsumowanie ich relacji, ale nie do końca fałszywe. Pomimo niekłamanej sympatii do Lily, Remus miał przyznać, że zdarza jej się naprawdę nie liczyć z uczuciami innych, szczególnie jeśli tyczyło się to Rogacza. Znał również jej impulsywność i emocjonalność, dlatego obawiał się, że zirytowana robi w tej chwili coś bardzo lekkomyślnego. Kiedy się opamięta, zaleją ją takie wyrzuty sumienia, że nie będzie mogła się pozbierać.
Lepiej powstrzymać ją teraz.
─ Masz Mapę przy sobie? Nie widziałem jej na śniadaniu.
James spojrzał na niego, lekko rozgniewany. Nienawidził wszystkich sytuacji, w których ktoś prowokował go do rozpoczęcia zamartwiania się. Zdecydowanie preferował udawanie podłego i pustego macho, którego nic ani nikt nie obchodzi.
─ Pytałeś Meadowes? ─ zapytał. Jego oczy błyszczały jak topiące się karmelki.
─ Próbowałem. Ale…
Odchrząknął i głową wskazał na następującą sytuację – Dorcas zwijała się ze śmiechu tak, że plecami uderzała Syriusza o ramię, a Hestia i Marlena reagowały podobnie. James zmarszczył brwi.
─ Nie musisz nic mówić.
Cisnął ołówek na ławkę i sięgnął po torbę. Mapa Huncwotów leżała tuż na wierzchu. Stanowiła chyba najlepszy i najbardziej imponujący dowód na potęgę oraz inteligencję Huncwotów. James pamiętał jeszcze, jak długo on, Łapa, Luniak i Glizdek nad nią pracowali. Musieli wyszukiwać multum skomplikowanych zaklęć w bibliotece, przechodzić przez te same korytarze miliardy razy, sporządzać plany pięter w głowach… Większość prac odbyła się dwa lata temu, ale Mapę w pełnej okazałości zaczęli używać dopiero po zeszłorocznych świętach.
─ Przysięgam uroczyście, że knuje coś niedobrego.
Z chwilą, gdy James uderzył czubkiem różdżki o zwinięty pergamin, a słowa opuściły jego usta, coś zaczęło się zmieniać. Na pustym, trochę starym, poplamionym i podniszczonym papierze, zmaterializowała się plątanina kresek, zawijasów, kropek i krzyżyków. Na pierwszy rzut oka prosty rysunek, okazał się niezwykle skomplikowanym planem przedstawiającym cały Hogwart. Na każdym piętrze roiło się od małych punkcików, zaopatrzonych w imię i nazwisko. Mapa Huncwotów pokazywała każdego pracownika, ucznia i profesora Hogwartu, śledziła każdy jego ruch i dokumentowała, z kim obecnie przebywa. Gdzieniegdzie pojawiały się uwagi czwórki chłopców, wskazówki, gdzie w szkole znajdują się tajne przejścia i dokąd prowadzą. Taka władza składała się na potęgę Huncwotów, którym dosłownie nikt nie mógł uciec sprzed nosa.
─ Nie widzę jej – odparł. – Albo nie ma jej na terenie szkoły, albo…
─ Pokój Życzeń – dokończył Lupin. James w zamyśleniu pokiwał głową. – Co jej znowu strzeliło do głowy?
Wzrok Pottera zrobił się mglisty jak grudzień w zeszłym roku, emanował z niego podobny, złudny chłód jak kryształek lodu, który choć zimny rozpala dłoń do gorąca. W końcu, jakby z rezygnacją, ale i poczuciem obowiązku, poderwał się z krzesła i chciał już zapytać o coś Flitwicka, gdy Lupin pchnął go z powrotem na siedzenie. Towarzyszący temu huk był na tyle głośny, że aż rozpraszany przez dziewczyny Syriusz odwrócił głowę i zmarszczył brwi.
— Co wy od…?
— Później – przerwał mu Lupin. Flitwick zdążył już zwrócić na nich uwagę, i co chwila zerkał w ich kierunku, toteż Remus postanowił postawić na klasyczne opcje.
Nie będziesz zwalniać się z lekcji, James, napisał.
Przecież i tak nic z niej nie wynoszę. Nie skupiam uwagi.
Narobisz sobie kłopotów. Miałem pilnować cię przed robieniem głupot. Obiecałeś swojej matce.
Dobrze wiem, co obiecywałem mojej matce.
Choć jego odpowiedź była krótka, Remus od razu poczuł, jak wiele przemawiało przez nią irytacji i złości. Westchnął ciężko.
Po prostu nie chcę, żeby wyrzucili cię ze szkoły. Dumbledore ma ograniczoną cierpliwość, wiesz o tym.
Taaa. Może.
Zanim Remus zdążył odpisać, ktoś załomotał w drzwi klasy i do środka wpadła poszukiwana Lily Evans. James wyprostował się i zmarszczył czoło. Przestał nawet mrugać, by nie ominął go żaden jej najmniejszy ruch. Dziewczyna wyglądała potwornie – zupełnie jakby dopiero co pocałował ją dementor. Włosy miała w nieładzie, cerę bladą jak ściana, a oczy przekrwione i podpuchnięte, jak po wielogodzinnym płaczu. Flitwick zerknął w jej stronę, najwyraźniej nie mógł zdecydować, czy wpuścić ją do klasy, czy czym prędzej odesłać do Skrzydła Szpitalnego.
― Przepraszam za spóźnienie – odparła chłodno, wpatrując się w swoje paznokcie. – Miałam obowiązki jako prefekt.
Każdy wiedział, że profesor Flitwick – podobnie jak Slughron czy McGonagall – uwielbiają Lily pod każdym względem. Jakkolwiek opiekunka Gryffindoru okazywała to w mniejszym stopniu, to pozostałą dwójka nauczycieli nawet nie ukrywała, kto jest ich ulubienicą. Nikt więc nie był zdumiony, kiedy Flitwick zamiast wlepić jej szlaban za spóźnienie, uśmiechnął się do dziewczyny i łagodnym tonem nakazał jej zająć miejsce na końcu klasy.
― Lily! – pisnęła Dorcas, łapiąc ją za rękaw, kiedy przechodziła do ostatniej ławki w środkowym rzędzie. – Czerwona flaga, czerwona flaga! Czaisz? Nasza lista jest w przygotowaniu. Skoro nie ma Emmeliny, to ty może pomożesz. Marley szuka randk…
― Panno Meadowes, proszę dać pannie Evans przejść.
Dorcas puściła rękaw Lily z wyraźnym niezadowoleniem. Remus nawet nie zapytał się Evansówny, kiedy przechodziła pomiędzy ławką jego a Jamesa, czy wszystko w porządku. Zbyt zdumiało go to, co z ekscytacją wykrzyczała Dorcas – że Marlena szuka randki.
To nie twoja sprawa, krzyknął cichy głosik rozsądku w jego głowie, a może i zwyczajny instynkt samozachowawczy, bo w tamtej chwili wnętrzności Remusa zacisnęły się w wielki supeł.
Ale kto to mógł być! Przecież Marlena nie miała w zwyczaju umawiać się z obcymi. To musiał być ktoś z jego najbliższego otoczenia. Przełknął ślinę.
Syriusz miał swoją Dorcas i wyglądało na to, że ta zabawi go jeszcze trochę, jak dobrze pójdzie to przez dwa miesiące. James nawet teraz wpatrywał się jak urzeczony w Lily, która usiadła w ławce za Remusem. Poza tym on by mu tego nie zrobił. Jakiś Krukon? Puchon? Na Boga – Ślizgon? Starszy? Młodszy? Z tej szkoły? Czy w ogóle uczeń?
Szalona myśl uderzyła mu do głowy i choć wiedział, że popada w kompletną paranoję, chciał mieć pewność, że taki scenariusz nie mógł się przydarzyć.
Szturchnął w ramię Jamesa, wciąż analizującego każdy ruch Evans. Musiał zrobić to jeszcze dwa razy, zanim jego przyjaciel zaczął kontaktować się ze światem.  
— Jest coś, co mnie niepokoi – wyznał.
― Co jej się stało? – odszepnął. – Wygląda, jakby zdechł jej chomik.
Spojrzał za siebie. Lily chyba usłyszała komentarz Pottera, bo podniosła głowę i obdarzyła ich niemiłym spojrzeniem. Musiało być z nią naprawdę źle, bo jej wzrok nie był ani trochę straszny – właściwie, to jedynie marszczyła nos.
Odwrócił się natychmiast i mruknął:
― Nie. Nie mówię ani o Lily, ani o Dorcas, ani o Marlenie. Ani nawet o Emmelinie.
James zagwizdał.
― Z tym ostatnim mnie zszokowałeś.
― Mówię o Peterze – kontynuował, puszczając uwagę mimo uszu. – Ostatnio zaczęliśmy się od siebie oddalać. Dlaczego nie ma go na lekcji? Czy on przypadkiem z tobą nie siedzi?
― Nie mam pojęcia – odparł James. – W sumie to myślałem, że siedzi, ale skoro go nie ma… on w ogóle ma zaklęcia?
― Och, nie wygłupiaj się, każdy ma zaklęcia – zripostował. – Nawet Dorcas.
Dorcas otrzymała jedynie trzy sumy – z zaklęć, zielarstwa i transmutacji – co oznaczało, że miała najmniej zajęć w całej szkole. Peter otrzymał pięć albo sześć sumów, prezentując się całkiem nieźle.
― Rano brzuch go bolał – przypomniał sobie Potter. – Narzekał na śniadaniu. Może po prostu przeżarł się do tego stopnia, że, to niebywałe, musiał iść do pielęgniarki?
  ― Peter?
Ten argument – o ile imię może być argumentem – najwyraźniej przekonał go do czegoś, bo zamilkł na chwilę i zadumał się.
 ― Wiesz… Chyba masz rację. Chyba nie powinniśmy go olewać do tego stopnia.
― Przecież my go nie…
― Owszem, olewacie.
Chłopcy spojrzeli natychmiast w stronę Lily. Rudowłosa leżała na ławce, uśmiechała się w taki sposób, jakby ktoś powiedział właśnie żart o czarnym humorze.
― Zdaję mi się, że on ma cierpi na swego rodzaju niedowartościowanie – mruknęła, przejeżdżając ręką po twarzy. – Daleko mu do samorealizacji.
Ani Remus, ani James, nie zapytali jej, czym jest samorealizacja, ale zastanowili się nad bardziej znanym im wyrazem – niedowartościowanie. Peter był niedowartościowany.
  ― Wiesz, Lily… ― zaczął niechętnie Remus. – On jest po prostu… taki. On wiecznie trzyma się z boku… chyba lubi trzymać się z boku… woli obserwować nas albo słuchać, co my mówimy…
James wywrócił oczami.
 ― Boi się mówić, boi się robić, boi się nawet myśleć. Łatwo jest mieć kompleksy. Już dawno powinien wziąć się w garść.
Lily spojrzała na niego z politowaniem.
― Co masz na myśli, mówiąc, że powinien wziąć się w garść?
― No, wiesz – wzruszył ramionami. – Mógłby znaleźć sobie jakąś laskę…
Rudowłosa prychnęła.
― Taa… i niech najlepiej zacznie sobie czochrać włosy.
― Czochranie się nie jest zwykłym objawem pewności siebie – odparł, uśmiechając się łobuzersko.  ― To dar od Boga. Trzeba mieć specjalne włosy, żeby poddawać je takiej gimnastyce.
Roześmiała się. Nie był to perlisty, przyjemny i ciepły śmiech, ale raczej złowieszczy i szyderczy.
  ― Co to musi być za cios – nie mieć wysportowanych włosów!
James coś jej odpowiedział, ale Remus już ich nie słuchał. Powoli przyswajał kolejne fragmenty tej wymiany zdań, analizował każde słowo, zaczynał rozumieć… i wtedy zrozumiał. Poderwał się na krześle i praktycznie wykrzyczał:
― Jesteś genialny, James!
Lily zamrugała. Aż otworzyła usta z niedowierzania.
― No cóż… wiem, ale…
― Nie o to chodzi… ― pokręcił głową. – Przypomniało mi się to, co powiedziała dzisiaj rano Hestia. Musimy znaleźć Peterowi dziewczynę!
Lily zmarszczyła brwi. James zakrztusił się własną śliną.
― Chcesz… chcesz urządzić kupiniadę?
Evansówna otwarła oczy jeszcze szerzej. Wyraźnie nie wiedziała, z czym połączyć słowo kupiniada.
― Nie no, nie przesadzaj – pokręcił głową. – Po prostu damy mu kilka rad i…
James pokręcił głową, wyraźnie negatywnie nastawiony do całego pomysłu.
─ Nie znasz go? Petey kompletnie zeświruje. Poza tym… tylko na radach? To niewykonalne, nie, daj spo…
Remus spojrzał porozumiewawczo na Lily, która patrzała na nich bez przekonania. Wzruszyła ramionami.
― Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym James Potter powie, że coś jest niewykonalne – odparł z uśmiechem. James parsknął.
― Ja tylko patrzę na wszystko obiektywnie. Znasz przecież Pete’a. Co jeśli na tej randce, o ile do niej dojdzie,  nie będzie mógł wydobyć z siebie słowa?  Będzie wyglądał jak czerwony balon, zacznie się pocić, stękać i straci jeszcze więcej pewności siebie?
Remus westchnął. Cóż za przerażająco prawdopodobna alternatywa.
― Wiesz, zawsze możemy być tam i kontrolować sytua…
― Przepraszam – przerwała mu Lily, patrząc na Jamesa krytycznie. – Ale czy ty i Black nie znacie sposobu na każdą dziewczynę? – zakpiła. – Jestem pewna, że tacy podrywacze jak wy, dacie radę przeciągać Petera na… ciemną stronę mocy.
James wyraźnie zgłupiał, po tym, jak Lily nazwała go podrywaczem i takim, który zna sposób na każdą dziewczynę. Paradoksalnie sam zaczął stękać, poróżowiał, a ręce mu się spociły. Lily uniosła do góry brew i zachichotała.
― No cóż, Rogaczu – uśmiechnął się Remus – dziewczyna ma rację. Ty i Syriusz na pewno dacie sobie radę.
James odchrząknął.
― Jasne, że tak ale…
Lily, nie uważasz, że to urocze, że James chce pomóc Peterowi? – zapytał Remus, sięgając po najskuteczniejszą broń. Evansówna westchnęła.
― Pomimo tego, że obydwoje brzmicie jak zdesperowane stare panny, które szukają partnera na siłę, byle tylko był… no, to prawda, to byłoby całkiem miłe.
Potter jęknął, wydukał coś, co zabrzmiało jak: „żałosne” i najwyraźniej zaczął skupiać uwagę. Remus uśmiechnął się w duchu. Miał już pewność, że James weźmie sobie zadanie do serca.




Następnego dnia Peter był już zaznajomiony z jego nowymi planami na niedzielny wypad do czarodziejskiej wioski. Choć z początku podchodził do niego sceptycznie, z czasem zaczął brać to za jedyną szansę na poprawę własnego wizerunku i przełamanie wrodzonej nieśmiałości do płci pięknej. 
 Od zeszłego roku on, James, Syriusz i Remus zaczęli się od siebie oddalać, a raczej to on oddalał się od nich. Różnica pomiędzy nim, zwykłym Peterem Pettigrew, i nimi, szkolnymi playboyami, stała się bardziej widoczna, niż kiedykolwiek. Wszyscy wokół mówiąc tych przystojnych, utalentowanych i wesołych Gryfonach zapominali o Glizdogonie, a on im się nie dziwił- brzydki, gruby, nudny tchórz, gdzie mu tam do nich. On miałby mieć dziewczynę? Jakaś idiotka? A może biedna przegrała zakład?
  Wyrzucił ponure myśli z głowy i rozejrzał się po trzech sąsiednich stołach. Wczoraj obiecał chłopakom, że wybierze sobie jakąś wolną dziewczynę, bo nie chciał im wczoraj powiedzieć, która mu się podoba. Nie chciał na pewno, żeby jego sympatia była Gryfonką. Musiałby się z nią widywać w Pokoju Wspólnym. Musiałby jeść śniadanie obok niej. O, Merlinie.
  Krukonki.
  Puchonki.
  Ślizgonki.
  Wszystkie równie przerażające, równie rozchichotane, równie zdrowe psychicznie. W co on się wpakował?
  -Wiesz Peter, jak chcesz, mogę wyciągnąć moją listę całego naszego rocznika i tego wyżej i...
  -On. Tego. Nie. Chce. Łapo- warknął Lupin i rozbił skorupkę jajka. -Peter, pamiętaj, że to tylko luźna propozycja, nie będziemy robić nic wbrew twojej woli...
  -Możesz przestać za niego odpowiadać? Może akurat on chce przejrzeć tę listę?
  -Nikt o zdrowym zmyśle, by się nią nie zainteresował.
  Czuł, że traci apetyt. Jego przyjaciele zaczęli cicho się ze sobą sprzeczać, ale nie pomogli mu w tym ani o jotę. Znów poczuł się opuszczony.
  Tymczasem naprzeciw usiadła ta kuzynka Syriusza i Jamesa, Hestia, sztucznie uśmiechnięta Emmelina, Dorcas z książką do transumatacji i Marlena, z podkręconymi włosami.
  Dlaczego musiały usiąść akurat tu? Mimo że znał je dobrze, zawsze czuł się onieśmielony w ich towarzystwie.  A dzisiaj był dzień, kiedy musiał się tego pozbyć.
  -W takim razie mam niezdrowy umysł, bo ja jestem ciekawa, co znowu kombinujecie- odezwała się Jones, a Syriusz momentalnie ucichł.
  -Wybrałyście jak zwykle zły moment, żeby się dosiąść. Wszystkim jednocześnie przeszedł foch?- zdziwił się i teatralnie przyłożył rękę do ust.
  -Lily nie ma?- odezwał się milczący dotąd Rogacz.
  -Nie- odpowiedziała Dorcas. -Zachowuje się nieco dziwnie. Powiedziała, że jej nie będzie, bo się umówiła z kimś na korepetycje... Znaczy, nie dla niej.
  -To chyba jasne- szepnęła Emma i zapytała głośno: -Macie jakieś plany go Hogsmeade?
  -Nikt się z tobą nie umówi- odpowiedział krótko Potter. -Łapa idzie z Dorcas, Luniak i ja też mamy plany...
  -Macie?- powtórzyła jak echo Marlena.
  -Marlenateżmarandkę!- wykrzyknęła Dorcas z pełnymi ustami.
  -Ma?- powtórzył Lupin.
  -Ma?- powtórzył Black.
  -Ma?- powtórzyła Emmelina.
  McKinnon zarumieniła się, ale tylko kiwnęła lekko głową.
  -Nie wiem jeszcze czy to wypali, ale jeśli wszystko pójdzie prawidłowo...
  -A pójfdzie- wtrąciła się Meadowes.
  -...to wszyscy się spotkamy na kremowym piwie- dokończyła sztucznie. -Kurczę, ale się najadłam, chyba pójdę poszukać Lily, bo mi się też przydadzą korepetycję. Dorcas, pomożesz mi ją znaleźć?- wysapała kopiąc szatynkę w kostkę, tak że tamta aż się skrzywiła.
  -Jasne.
  -Dołączę się, chyba nic z tego nie ruszę- zaoponowała się Hestia.
  -Nie, no co ty...
  Tamta już wstawała. Westchnęła cicho i gdy tylko odeszły od Huncwotów i Dorcas, i z sinym z zazdrości Lunatykiem, syknęła:
  -No pięknie. I co ja mam teraz zrobić?
  Meadowes wrzuciła książkę do torby i z uśmiechem na ustach odparła:
  -Mówisz o tym, że pilnie potrzebujesz randki, bo inaczej wyjdziesz na kompletną sierotę, która próbuje podreperować swoją reputację kłamiąc, że zmienia chłopaków jak rękawiczki?
  -A nie masz randki?- wtrąciła się Hestia.
  -To nie jest śmieszne, Dor. To ty mnie w to wplątałaś, więc teraz przynajmniej pomóż wyplątać. Nie chcę być tu jedyną samotną duszyczką.
  -Czyli to było kłamstwo, żeby wzbudzić w nim zazdrość?
  -Uspokój się, wszystko po kolei- szepnęła Dorcas, wciąż ignorując pytania Jonesówny. -Przyjmiesz moją pomoc, czy znowu będziesz odstawiać Marlenę-Samosię?
  -Mara, jak chcesz mogę cię umówić z takim jednym...
  -Nie!- warknęła. -Nie chcę pierwszego lepszego babiarza. To musi być ktoś, kto pobije nawet Lupina.
  -Nasz nowy nauczyciel?
  -Czy ty siebie słyszysz?!
  -Dobra, dobra... To był tylko żart.




   Hestia musiała odwołać bezsensowną randkę z Rasaciem, ale specjalnie się do tego nie rwała. Pomyślała, że jak zobaczy go jutro z bibliotece, albo raczej w sowiarni, bo zdążyła odkryć, że on, odkąd skończyły się ich tamtejsze schadzki, na książki jest uczulony, wytłumaczy chaotycznie całą tę chorą sytuację. Jej plan, jak nietrudno się domyślić, szlag trafił.
  Kiedy wracała z kolacji dosłownie na niego wpadła, a potem zdarzyła się jedna z tych komicznych sytuacji, kiedy dwójka osób próbuje się ominąć, ale przy każdej próbie wybierają identyczny kierunek i zderzają się po raz kolejny. W końcu musiała coś powiedzieć, bo czuła się wystarczająco głupio:  
  -Cześć, Jayden- wysiliła się na uśmiech.
  -Och, Hestia! Miło ci widzieć.
  Zabrzmiało to całkiem szczerze. Przypominał jej trochę Chase’ a. On też miał takie słomkowe włosy i oczy jak morze.
  -Słuchaj, co do tej randki w poniedziałek, to… chyba będziemy musieli to przełożyć. Coś mi wypadło.
  -Wypadło?- powtórzył.
 -Robię za swatkę, bo widzisz, moja koleżanka postawiła mnie w krępującej sytuacji i pomagam jej sabotować randkę mojej drugiej koleżanki i…- parsknęła śmiechem widząc jego zdezorientowaną minę –w każdym bądź razie, coś mi wypadło.
  Kiwnął głową, wciąż chyba niepewny, czy powinien złożyć jej życzenia, czy raczej kondolencje.
  -Nie ma sprawy. Przecież możemy się spotykać znowu z bibliotece i doprowadzać panią Pince do obłędu.
  Dała mu sójkę w bok.
  -Jest przewrażliwiona. Powinna się cieszyć jak szerzy się czytelnictwo wśród młodzieży.
  -Powinna. A właściwie, o kogo biją się twoje koleżanki?
  -O Syriusza Blacka. Wiesz, to ten wariat, co cię przegonił z naszego pierwszego spotkania.
  -Ach, teraz rozumiem.
  I przepuścił ją na drugą stronę. Zadziwiająco gładko poszło. Jednak po kilku krokach usłyszała za sobą nawoływanie Jaydena:
  -Skoro już zostawiasz mnie na pastwę losu, bo zgrywasz kupidyna, to może potrenujesz na innym przypadku?- zaproponował
  -To znaczy?- odkrzyknęła.
  -Szukam randki dla mojego przyjaciela…
  –Też się w to bawisz?- zapytała zbita z pantałyku, na co Rasac wyszczerzył zęby.
  Strasznie przypominał jej kuzyna.  
  -Nie myśl, że gość ma jakieś złamane serce albo że to nudziarz… Na pewno go kojarzysz- Frank Longbottom. Wiesz, ta gwiazda Qudditcha.
  Gwiazda Qudditcha? Pewnie nie będzie z nim problemu.  
  -Jestem tu nowa i raczej nie kojarzę tych „sław” i „ofiar”.
  -Tak… to prawda.
  -Ale… Skoro już jesteśmy w tych niezręcznych sytuacjach ludzi od swatania, to powiem, że mam idealną partnerkę dla twojego kumpla. Nie moją koleżankę, oczywiście. Ona się nie zgodzi.
  -Ale nie jest to kolejna fanka Syriusza Blacka?
  -Nie...zupełnie. Bo widzisz, kocha się w jednym z Huncwotów. 


  -Umówiłaś mnie na randkę z Frankiem Longbottomem?- powtórzyła Marlena, kiedy już otrząsnęła się z szoku.
  Dorcas usiadła na kanapę w pokoju wspólnym kiwając głową z uznaniem, ale jej mina zdradzała, że nie jest zadowolona z tego, że to nie ona koniec końców znalazła Marlenie randkę.
  -A więc go znasz? No widzisz!
  McKinnon poderwała do góry głowę i odparła:
  -Znać? Nie. Kojarzę go tylko, bo jest w naszej drużynie Gryfonów.
  -Jayden się z nim przyjaźni, ponoć jest bardzo sympatyczny.
  -Sympatyczny?- prychnęła Dorcas. –Frank to ideał! Ciężko mi to mówić, ale naprawdę lepiej być nie mogło. Marlena, pomyśl tylko- jeden z najpopularniejszych chłopaków w szkole, zdolny, wysportowany, przystojny- uśmiechnęła się znacząco. –I w dodatku jest ponoć bardzo w porządku, moja kuzynka Berta próbowała mi wcisnąć, że się z nim spotykała i przedstawiała go w samych superlatywach. Nawet jeśli nie zamierzasz wracać już do Lupina, ja bym nie poło żałowała kilku randek z takim Frankiem- westchnęła, zachwycona.
  -No, nie wiem… zastanowię się.
  -Nad czym się tu zastanawiać! Mamy go i Petera, bo Huncwoci szukają mu partnerki. Raczej łatwy wybór.
  -Nie oceniaj tak powierzchownie… Ale randka z Peterem byłaby po świńsku. W końcu tamci się przyjaźnią…
  -A Frank i Remus nie! Hestia, pomóż mi ją przekonać- zaproponowała Meadowes.
  -Co ci szkodzi? Nikt przecież ci nie każe się z nim żenić. Jak ci się nie spodoba, to trudno. Lepiej pójść z kimś, niż samemu się szwendać po ulicach i kupować prezenty gwiazdkowe cztery miesiące do przodu.
  Dor przytaknęła.
  Marlena przeczesał ręką włosy wysłuchiwała argumentów przyjaciółek, które zaczęły do niej trafiać.
  Co ci szkodzi?
  Zdolny, wysportowany, przystojny.
  Lepiej pójść z kimś, niż samemu szwendać się po ulicach.
  Jest chyba bardzo w porządku.
  Ja bym nie pożałowała kilku randek z takim Frankiem.
  Wzięła głęboki oddech i czując napływające do niej szaleństwo odparła:
  -Powiedz Jaydenowi, że się zgadzam.



  -Peter- zaczął Syriusz. –Musisz być pewny siebie. Dziewczyny to lubią. Przecież nie musisz walić jakiś inteligentnych tekstów na podryw, wystarczy jak będziesz patrzał na nią lekko z góry. I lepiej nic nie jedz, jak ją, kimkolwiek jest twoja tajemnicza towarzyszka, zaprosisz.
  -Po prostu bądź miły- kontynuował Lupin. –Nie rób z siebie kogoś, kim nie jesteś.
  -Nie załamuj się, jak odmówi- wtrącił się Potter. –Po prostu odejdź i nie zaprzątaj sobie tym głowy. W końcu się zgodzi.
  -Ale nie marnuj czasu na jedną dziewczynę, bo nie daj Bóg się zakochasz, jak Rogacz.
  -Oświeć mnie, co w tym złego?- zapytał poirytowany Lunatyk. –Ty nie kochasz Dorcas?
  Black cały poczerwieniał.
  -Mieliśmy dawać rady Peterowi, a nie rozprawiać o własnych życiach uczuciowych!
  -Jak Meadowes się dowie…
  -Zamknij. Się.- warknął do okularnika.
  -Co mam robić?- zapytał podenerwowany nadmiarem informacji Peter. Czuł się jakby znowu miały być sumy.
  -Po prostu, nie przejmuj się, tak? Dziewczyny nie gryzą. MNIE jeszcze żadna nawet nie uderzyła.
  -To jest kłamstwo- wtrącił się Rogacz. –Prawie każda twoja była dała ci kilka razy z liścia.
  -Rogasiu, nie masz za grosz podejścia pedagogicznego do uczniów. Peter, nie przejmuj się tym nieczułym palantem, nikt nie będzie bić.
  -To wszystko jest bez sensu. Teoria jest jak formułki na pamięć - odparł James. –Syriuszu, pokaż mu, jak to zrobić.
  Black wywrócił oczami i podszedł do pobliskiej blondynki i wyrywając jej książkę.
  -Co czytasz?- zapytał uśmiechając się zawadiacko.
  Peter wyjął kawałek pergaminu i pióro, i chyba zaczął robić notatki.
  -Książkę- odparła dziewczyna poprawiając pośpiesznie włosy.
  -Słuchaj, obserwuję cię od dłuższego czasu i bardzo mi się podobasz- przyznał bez ogródek, na co dziewczyna poczerwieniała jak burak. –I w poniedziałek jest Hogsmeade… Chciałabyś może wyskoczyć gdzieś ze mną…
  -…oczywiście!- przerwała tamta w pół słowa, nie mrugając.
  -Super. Wybacz, kochana, ale musiałem pokazać koledze jak się podrywa dziewczynę, a Hogsmeade mam zajęte. Mam nadzieję, że się nie obrazisz- rzucił i szybko wrócił do przyjaciół, bo dziewczyna chyba się popłakała.
  -To było okropne- zwrócił mu uwagę Lunatyk.
  -Wyluzuj, to jedna z tych wariatek z naszego fanklubu- wywrócił oczami. –Pheobe? Clemence? Coś takiego… Peter, czegoś się nauczyłeś?- zapytał, a Pettigrew kiwnął głową, wciąż nieprzekonany.
  -Teraz ja mu pokażę!- zaoponował się Rogacz, na co Syriusz zachichotał.
  -Będziesz mieć okazję- wyjaśnił, bo właśnie przez korytarz przechodziła właśnie zaginiona Lily. –Peter, teraz przykład porażki.
  Potter puścił jego uwagę mimo uszu.
  -Lily!- zawołał, kiedy dziewczyna się zbliżyła. –Słuchaj, próbujemy nauczyć Petera podrywu, czy mogłabyś się zgodzić, kiedy cię teraz zaproszę na randkę?
  Ale ona nawet go nie posłuchała, spojrzała tylko wzrokiem, który powiedział mu wszystko.
  Poszła dalej, a on pobiegł za nią. Ignorował nawoływania Syriusza i Remusa.
  -I ostatnia możliwa alternatywa, Peter. Dziewczyna ucieka. Nie rób tego błędu i za nią nie biegnij, proszę cię.    
 
  Wiedział, że zobaczy ją w Pokoju Życzeń.
  Wiedział, że będzie w beznadziejnym stanie.
  Wiedział, że tym stanem się zarazi.
  Skąd? Tego już nie wiedział.
  Siedziała tam, w rogu pokoju, a forma którą przyjął była odzwierciedleniem jej odczuć- gołe ściany, zdrapana i rozrzucona tapeta, połamane meble. Kilka poduszek, na których siedziała.
  Dosiadł się bezszelestnie. Widziała go, na pewno, ale nic nie powiedziała. Cieszyła się, że na tym okrutnym świecie jest ktoś taki jak on. Kto będzie starał się ją zrozumieć, kto będzie przeżywał wszystkie jej emocje razem z nią, kto będzie dla niej zwyczajnym oparciem.
  Siedzieli tam tak. Milczeli. James czekał, aż ona zacznie mówić. Jeśli zacznie.
   -Moja mama zginęła w tamte wakacje, pamiętasz?- powiedziała cicho, a James podskoczył i zerknął na nią ze zdziwieniem. –Do… dostałam list… bez słów, był tam tylko naszyjnik, który zawsze nosiła na szyi… Po prostu… to wszystko znowu odżyło, gdy go zobaczyłam.
   Wszystko w nim drżało, ten ból, który w niej zauważył, przeszedł na niego. Myśl, że jego ukochana tak cierpiała nie dawała mu spokoju.
  Złapał ją za rękę.
  -Czy wiesz od kogo był ten list?
  -Nie- mruknęła. -Najwyraźniej nie miał tyle odwagi, żeby się podpisać- wywróciła oczami.
  Miała w nich łzy.
  Nie cierpiał, jak dziewczyny się przy nim rozklejały, ale teraz nie czuł poirytowania. Miał ochotę tę łzę wytrzeć z jej policzka, nawet jeśli miał potem dostać za to z sierpowego.
  -Chcesz wiedzieć, co myślę?
  Kiwnęła głową.
  -Lily, nie sądzę, żeby twoja mama chciała, żebyś płakała przez taki kretyński kawał. Nie mam pojęcia, jak ten medalion dostał się w ręce tego gówniarza, ale taka dziewczyna jak ty, na pewno nie chce dawać mu satysfakcji z osiągniętego sukcesu, mylę się?- zapytał, a ona uśmiechnęła się lekko. –Wiesz, jeśli chcesz iść dalej powinnaś go schować, ten naszyjnik. Najlepiej tu. Nie wracać do niego. Rany nigdy się nie zbliźnią, jak będziesz na niego patrzeć.
  Kiwnęła głową.
  -Chyba masz rację. Dziękuję ci.
  Wstał. Nie chciał jej dłużej męczyć. Musiała się jeszcze pozbierać, bo chociaż miała na to cały dzisiejszy i wczorajszy dzień czuł, że właśnie teraz cała gorycz się z niej wylewa. Bo ktoś ją złapał na płaczu, na okazaniu słabości.
  Trudna była z niej dziewczyna.
  Kiedy więc wychodził z pokoju, zdziwił się, bo usłyszał jej sopran zza pleców:
  -Mogę cię o coś zapytać?
  Odwrócił się.
  -Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
  Rozbawił go wyraz jej twarzy, czyli słynny jej chłód połączony ze słabo ukrywanym zaciekawieniem. Jak dziecko, które stara się być stanowcze.
  A na pytanie, na które odpowiedzi nie było odparł tylko:
  -Sama musisz znaleźć odpowiedź. 




 The Lumineers - Ho Hey
  Nim się obejrzeli, już mijał trzeci dzień ich pobytu w Hogwarcie. Mimo nienajlepszego początku, wszystko powoli zaczęło wracać na swoje miejsce.
  Było kilka zmian, które już zdążyły sprawić, że uczniowie czekali na dalszy ciąg akcji, ale nikt nie uważał, że ten rok przyniesie jakieś zmiany. Z wyjątkiem jednej osoby.
  Dla Lily cały ten rok był rokiem zmian, poczynając od rozstania z przyjacielem, kończąc na zmianie jej stosunków względem Jamesa Pottera. Czy ciekawa była, co będzie dalej? Zależy.
  Coś wewnątrz podpowiadało jej, że prawdziwy zwrot akcji dopiero nastąpi, ale ona pierwszy raz pozwoliła sobie, na zostawienie własnego losu Opatrzności.
  Co będzie, to będzie.
  Póki co, chciała tylko z kimś porozmawiać.
  James Potter zobaczył ją, kroczącą jak zwykle z uniesioną głową i błyszczącą oznaką prefekta na piersi. Uśmiechała się do niego. Rzadki widok.
  -Czujesz się lepiej?- spytał, jak doszła do niego z drugiego końca korytarza.
  Kiwnęła głową z uśmiechem.
  -Chciałam ci podziękować, za wczoraj. Jednak da się z tobą rozmawiać.
  Wywrócił głową i delikatnie popukał palcem w jej głowę.
  -Uwierz, potrafię cię jeszcze zaskoczyć.
  -Och, tak?- powtórzyła robiąc zaskoczoną minę.
   -Skoro, ze mną wciąż rozmawiasz, i na moim poniedziałkowym wyznaniu nie uderzyłaś mnie w twarz, to zwalam to na element zaskoczenia.
  -A co jeśli to nie był element zaskoczenia?- spytała, dziwiąc się na własną śmiałość.
  Zwyczajnie, dawno z nikim tak łatwo się nie rozmawiało.
  Zmarszczył brwi.
  -Coś ci się stało?
  -Po prostu, daje sobie trochę luzu. Czułam się jak pies na uwięzi. Chcę inaczej zacząć nowy rok.
  -Jak to mugole mówią: carpe diem, Lily.
  Ruda zaniemówiła. Skąd on zna takie sentencje?
  -Wow- powiedziała tylko. –Znasz coś jeszcze, mugolskiego?
  -Kilka cytatów- rzekł wymijająco. –Są mądrzy, mimo że ani krztyny w nich magii. Imponujące.
  -I takie rzeczy cię… interesują?
  -Jeśli ma się komu zaimponować- odparł z błyskiem w oku.
  Zrobiło jej się ciepło na sercu. Czarował ją. Nigdy nie sądziła, że zaimponuje jej jakikolwiek sposób jego zdurniałego podrywu.
  -Wiesz, możemy o tym pogadać- kontynuował, widząc, że zapomniała języka w gębie. -Na przykład w poniedziałek. Hogsmeade.
  -Zapraszasz mnie na randkę?- wykrztusiła.
  -To nie musi być randka, jeśli nie chcesz. Zwykłe towarzyskie spotkanie.
  -Tak… po prostu?
  -Przysięgam uroczyście, że nie używam tego jako pretekstu do uprowadzenia cię dla okupu- zachichotał, a w jego pięknych, czekoladowych oczach pojawiły się wesołe iskierki.
  Był naprawdę przystojny.  
  Wywróciła oczami, starając się zapanować nad jej dziwnymi odczuciami.
  -Znaczy… Nie twierdzę, że po tym wydarzeniu będzie jak dawniej, może eee… coś zaiskrzy, ale…
-Ale lata doświadczania oduczyły cię wygłaszania swoich fantazji na głos.
  -Czyli zgadzasz się?
  -Ale na randkę, czy nie-randkę?
  -Może zacznę od tej całej nie-randki- mruknął, niby od niechcenia.
  -Skoro to nie jest randka… I skoro nie jest to głupi kawał…
  -Co za idiotyczny pomysł.   
  -…to chyba się zgodzę.
  Wyszczerzył zęby.
  -To zobaczymy się w poniedziałek po śniadaniu i skoczymy do Hogsmeade?
  -Do Hogsmeade- zgodziła się i odeszła z uśmiechem.
  A James też zaczął czuć, że to rok zmian.  


  Peter po raz pierwszy poczuł, że czegoś się nauczył. Wszystkie rady chłopaków kręciły jej się po głowie i wykreowały jedną, którą postanowił się kreować- nie bój się.
  Miał już dziewczynę, z którą chciał się umówić. Bał się tego powiedzieć wcześniej chłopakom, bał się, że go wyśmieją, a może że wybija mu ten pomysł z głowy.
  To było ryzykowne. Bardzo ryzykowne.
  Ale czuł, że musi to zrobić.
  -Cześć, Jo- uśmiechnął się, gdy podchodził do ich ławki na OPCM’ ie. Uniosła głowę.

***

Nie piszę, że rozdział jest beznadziejny (niespodzianka, nie? :D), ale nie pisze też, że mi wyszedł. Mam mieszane uczucia. Chciałam, żeby był lekko upiorny, ale koniec końców (Haloween, moi dhodzy!) postawiłam na chwilę oddechu od ciągłej dramy i nieco sympatyczniejszy rozdział.
Wydaje mi się, że jestem trochę do tyłu z waszymi rozdziałami, przepraszam za to- wszystko nadrobię.
No nic, życzę miłej lektury ;> i weny do komentowania xD. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz